Można się zdziwić jak bardzo
człowiek ufa swoim przekonaniom. Można się również zdziwić jak z jaką łatwością
góry potrafią zadrwić sobie z naszych śmiesznych wyobrażeń. Napisałem nie dawno
coś co skrócie brzmiało, „Sławko, Ty nudny brzydalu, idziemy po Cibie”, minęło
kilkadziesiąt godzin i poszliśmy.
Wyjść z
kimś zimą w Tatry Wysokie to troszkę jak solidnie urżnąć się w palec, zanurzyć
pióro we wlanych sokach i podpisać „...i że cię nie opuszczę, aż nie będziesz z powrotem na dole,
choćbym miął zawinąć cię w NRC jak tortille z soczystą baraniną i odmrozić
sobie wszystkie palce czekając zanim przyjdzie pomoc, jakakolwiek dupuwa by nas
nie dopadła”. To brzmi trochę jak wyrok, ale wydaje mi się, że idąc w góry czy
wisząc na linie przypięty do drugiego człowieka podpisujemy go za każdym razem.
Z czasem na tyle często, że poleganie na sobie przychodzi nam jakoś naturalnie.
Chyba właśnie dlatego w przypływie dnia wolnego wybrałem się w góry z osobom
której poza kilkoma szalonymi historiami i przescrollowanym blogiem który jest
swoistą instrukcją obsługi do czerpaka radości z życia, w zasadzie nie znam. A może po prostu mam tendencje do ufania ludziom przekraczającym na drodze do realizacji swoich pasji ósmego kręgu pozytywnego szaleństwa. Tak czy siak, skończyło się porwaniem bez okupu, za granicę kraju, całkiem wysoko i co najważniejsze z dala od krakowskiego smogu,
który już dawno ostro przedawkowaliśmy.
„Wycieczka”
na wywiany i spłaszczony kopiec kreta zaczęła się, jak to zwykle bywa od
podejścia na Maksymiliankę. Trudno tu o czymś napisać, o tym ekstremalnym
przeżyciu, więc raczej porzucę to wyzwanie. Wspomnę tylko, że widoczność była
zaskakująco żadna, Mordor, wszędzie szaro i cicho. W oddali słychać było
ujadanie psów. Przeszliśmy ten fragment drogi trochę z ciekawości co będzie
dalej. Nie było nieba, nie było słońca, prawie nie było się czym zachwycać.
Prawie, bo znam tę drogę z wersji letniej oraz wiosennej i musze przyznać, że
pomimo bardzo zasmęcającej pogody, pół metra zbitego śniegu pod butami sprawiało,
że szło się całkiem sprawnie.
Na balkoniku podziwiać widoki mogłem jedynie ja i tylko
dlatego i tylko dlatego, że znałem je na pamięć.
Droga dalej była równie mglista
jak nużąca. Szlak był przetarty, więc bez zastanowienia podążaliśmy nim mijając
kolejne czubki kosówek. W końcu szlak odbija agresywnie w prawo, stromo pnie
się do góry i zaczyna się fragment bardziej kondycyjny. Idę, zipiąc i próbując znaleźć
w tym jakieś pozory sensu. Mgła dalej jest dosłownie wszędzie, działa to jak
gwałtowne odwirowywanie resztek nadziei, że to się może udać. Ale idziemy, bo
taki jest plan, takie założenia i przydałby się jakiś lepszy powód jak ogólnie
panująca bryndza, czy nieprzespana noc, żeby odwrócić się o 180 stopni i
odpuścić.
W końcu zaczęły się kolejne
opory. Śnieg zaczął się zapadać. Nie tak agresywnie jak na wiosnę, że trzeba
się z pod niego wykopywać jak kret, ale na tyle, żeby raz na kilkanaście metrów
rozdrażnić, zaskoczyć, pobudzić trochę jak poranne espresso. Potem gdy wpadłem
na głupi pomysł, że gorzej już na pewno nie będzie, droga nagle się urwała. Koniec
przetartego szlaku, trzeba sobie radzić samemu. Tzn piechur który coś w tę
stronę torował, ubrał narty i odbił lewo w jeszcze gorszą i bardziej przepadzistą
kosówkę(wiem, sprawdzałem). Teraz przyszedł ten fascynujący moment w którym
trzeba było podjąć jakąś decyzję i musiała być ona na tyle szybka, żeby się nie
wychłodzić. Jedynym pozytywnym aspektem tej gównianej sytuacji były wystające w
pobliżu skały. Zapadać się w śniegu w nieskończoność nie ma sensu, poza tym,
tam dalej na lewo są już tylko jak twierdzą poczytne źródła, „nie lawiniaste”
żleby a skoro śnieg był tak przepadzisty, nie miałem ochoty testować tej
teorii.
Wybrałem więc skały, jedyne formacja
w okolicy sprawiające wrażenie jakiejś stabilności. Przy czym skała to też dużo
powiedziane, gdzieś z pod śniegu zaczęły wystawać pojedyncze kamienie. Były one
co najwyżej nadzieją na jakąkolwiek skałę gdzieś wyżej, i właśnie dlatego
udaliśmy się w ich stronę. Po kamieniach szło się inaczej, było co prawda się
czego złapać, ale nie wiadomo było gdzie stanąć. Wszystko było pod śniegiem, a
pomiędzy głazami czy płytami nachylonymi w cholera wie jakim kierunku
wyczuwalne były spore szczeliny. Może nie dało się w nie spaść i skręcić karku,
ale wyłamanie kolana, nie stanowiło by dla nich problemu. Tu zabawa była
przednia. Trochę poodśnieżaliśmy, trochę sondowaliśmy kijkami, nie mniej jednak
pomimo, że zajmowało nam to sporo czasu cały czas pięliśmy się ostro w górę.
Przystanęliśmy na chwilę i nagle usłyszeliśmy czyjeś kroki.
Z osłupieniem czekałem by
dowiedzieć się kto jeszcze wpadł na tak genialny pomysł, by w takich warunkach
wychodzić na Sławkowski. Wyłoniła się postać ubrana w czerwoną kurtkę, z plecakiem
do którego miał przytroczoną parę butów narciarskich. Po cholerę mu same buty,
skoro nie ma żadnych desek? – pomyślałem. Podszedł, przywitaliśmy się, po czym
jakoś tak beznadziejnie wzruszył ramionami i wypowiedział coś co zabrzmiało
„Szlak był przetarty, więc poszedłem, gdzie my w ogóle jesteśmy i gdzie wy w
ogóle idziecie?” Wytłumaczyłem mu, że idziemy w stronę grani, i że tędy jest
bardziej stabilnie i jakoś tak bardziej „po ludzku”. Chociaż prawdę mówiąc
dalej nie do końca wiedziałem co będzie dalej. Zamieniliśmy kilka zdań i z
wolna zaczęliśmy się gramolić dość stromym zaśnieżonym gołoborzem. Po chwili
Słowak krzyknął, a może to jak krzyknąłem… Generalnie chodziło o to, że zrobiła
się niebieska dziura w niebie i przez chwilę było widać nawet kawałek Łomnicy.
To było jak przebudzenie. Poczułem się tak, jak by cała ta beznadziejna
rozgrywka o każde 10
metrów nagle nabierała sensu. W zasadzie dowiedzieliśmy
się jednej dość istotnej rzeczy, byliśmy już bardzo wysoko a grań była w
zasięgu 100 może 200 metrów.
Kiedy w górach nagle czujesz że
jest w Tobie nadzieja, pod żadnym pozorem nie mów do niej Mamo!
Robiliśmy kilka kroków,
odśnieżaliśmy, sondowaliśmy, potem znowu kilka kroków… tak mijały kolejne
minuty…może nawet dziesiątki minut. Nagle niebo otwarło się nad nami i
zobaczyliśmy grań. Słońce zaczęło otulać nasze zmęczone twarze i były to jedne
z szybszych dożylnych zastrzyków endorfin jakie pamiętam. Zobaczyliśmy grań,
była 100 metrów
od nas, ale zamiast kierować się w jej stronę wyjąłem telefon i zacząłem
fotografować wszystko, jak by z obawy, że za chwile znowu nadciągnie ziemność
która nam to wszystko odbierze. Chmury przychodziły i odpływały, cyklicznie.
Postanowiliśmy wyjść wyżej i choć patrząc na czas nie mieliśmy raczej złudzeń,
że prędzej czy później zawrócimy, chcieliśmy chodziarz zobaczyć „co się stanie”
gdy dojdziemy do grani.
Gdy dotarliśmy na grań, stał się
dzień. Zobaczyliśmy naszą gwiazdę, błękit nieba, oraz poustawiane szeregiem
strzeliste szczyty i granie. To był widok zniewalający i budujący. Byliśmy
ponad mglistym Mordorem, całą trójką. O tym nie wspomniałem, ale Słowak który
zdezorientowany wyłonił się z nikąd podążając naszymi śladami zdecydował się
iść razem z nami dalej. Staliśmy więc gdzieś na początku cholera wie jak
długiej i niebezpiecznej(bo że strzelistej, to było widać) grani i
zastanawialiśmy się co zrobić dalej.
Tej drogi nie ma na żadnych
szlakach, nie wiadomo, czy ktokolwiek tędy szedł. Czy ta grań jest jakkolwiek
wyceniona? Trudno jest czasami wchodzić w nieznane, szukać najlepszej drogi,
najpewniejszych chwytów. To już nie jest turystyka, tylko wspinaczka. Bez
znajomości drogi, bez asekuracji, bez kopczyków i innych oznak ludzkiej
ingerencji. To jak test z wynikiem zero jedynkom, kto przeżyje ten wygrywa.
Lufa z jednej, lufa z drugiej i wąski skalny trakt liczący tyle dokładnie
metrów ile trzeba przejść by mieć taką wiedzę. Czy można wyobrazić sobie lepsze
wyzwanie? Czy wycofanie się również jest wygraną? Coś wygrywamy na pewno.
Dlaczego poszliśmy dalej? Chyba
trochę na zasadzie „Jak będzie bardzo źle to zawrócę.” To całkiem sensowne
podejście, na szczęście wcale nie było źle, było trochę „średnio” choć i tak koncentracja
na każdym fragmencie skały w poszukiwaniu kolejnego uchwytu czy stopnia
ograniczała inne procesy myślowe w ty te w temacie wycofu. Biorąc pod uwagę, że
każdy krok sprawdzałem kilka razy, a pod rakami iskrzyło się jak bym próbował
spawać te wszystkie granitowe płyty. Skupiony byłem do tego stopnia, że
zapomniałem o istnieniu telefonu, i funkcji aparatu w nim zawartej. Jedyne co z
tego fragmentu trasy pamiętam to fakt, że kilka razy siedziałem okrakiem nad
dwoma przepaściami powtarzając sobie że Lodowy Koń chyba się trochę zagalopował
i głos Zuzy która w pewnym momencie stwierdziła, „Marcin, czuje się nie pewnie”
Wtedy dopiero poczułem co to jest strach, bać się o siebie to przy tym jak
wdepnąć latem w kałużę i przemoczyć sandały. Na szczęście powiedziała to pod
sam koniec grani, i lekkim przerażeniem dokończyła pierwszą dziką tatrzańską
drogę.
Rozejrzałem się dokoła, wciąż
byliśmy na grani, ale jakiejś takiej wypłaszczonej, zwykłej, mniej lufiastej.
Słońce zaczęło wściekle operować już co najmniej od godziny. Biorąc pod uwagę
czas, byliśmy trochę w dupie, przynajmniej względem założeń. Była godzina 12:00
i dzień miał się skończyć już za kilka godzin. Nie było szans na zdobycie
szczytu, przynajmniej nie w założonym czasie. Był natomiast jeden charakterystyczny
fragment skały, który wzbudził we mnie skrajną euforię, radość i zapewne mylne
poczucie bezpieczeństwa, a miał kolor niebieski.
Jesteśmy w dobrym miejscu!
Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:)
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca