sobota, 30 lipca 2016

Próba generalna końca świata – CZ1: Czołówki na grani.


"Góry są jak lustra - widzisz w nich samego siebie, takiego jakim jesteś."

Pewna epoka dobiega końca, to się czuje. Wschodzące słońce nad tatrami wydaje się coraz bardziej znajome. Ciemności na grani zamiast przerażać, dają się coraz bardziej oswajać. Ponad głowami niebo próbuje bezustannie odzwierciedlić swym gwiezdnym majestatem pojecie nieskończoności, lecz człowiek zaczyna silą rzeczy przywykać do tego otoczenia, jakby stawało się ono jego naturalnym środowiskiem. Wtedy w głowie każdego miłośnika przygody pojawia się pomysł, aby pójść jeszcze dalej.

        Co znaczy dalej?

Dla mnie dalej oznacza Austrie, Włochy, Francje, Szwajcarie oraz troszkę Niemcy, czyli w skrócie Alpy. Kiedyś jeździłem tam na nartach i od jakiegoś czasu marzyłem żeby tam wrócić, i zmierzyć się z jakimś kilkutysięcznym granitowym, czy dolomitowym potworem. Niestety brakowało wszystkiego: zasobów finansowych, doświadczenia, kondycji, partnera, odwagi i przede wszystkim wiary, że to nie jest jak wyprawa w kosmos.

        W tym roku jest inaczej. 

Przyszedł ten moment, że czuje że mogę, wiem, że się da, mam wszystko czego potrzebuję. Nie będzie żadnego „za rok”, „później” ani „innym razem”. Przynajmniej taką snułem nadzieję, gdy nagle, praktycznie siedząc już jednym pośladkiem na walizkach zorientowałem się, że brakuje mi jeszcze jednej małej pierdoły… bez której nigdzie się stąd nie ruszę i po którą trzeba będzie niestety zgiąć kark do samej ziemi. Brakuje mi takiej wyrypy totalnej, sprawdzianu wytrzymałości, testu dla działania psychiki daleko poza strefą komfortu, czyli takiej próby generalnej końca świata w połączeniu z klasówką z WF-u w terenie wysokogórskim. Jako że stworzenie testów warunków skrajnych wymaga warunków skrajnych, trzeba było się troszkę nakombinować żeby je sobie odpowiednio przygotować.

  Okno pogodowe wypadało idealnie w sobotę, a w piątek, moja aktywność zaczęła się jak zwykle o piątej rano. Zwykle gdy wracam po całym dniu, wykonuje kilka telefonów, domykam naglące tematy i ląduje w wyrku około 22:00 zasypiając jak kamień w nie całe dwie minuty. Zatem, żeby nie być zanadto wypoczętym i nie mieć za dużo energii(co to za wyrypa gdy się jest wyspanym), po pracy spakowaliśmy plecaki, zakupili jakiś prowiant i ruszyliśmy w kierunku zakopanego. O 22:30 wyruszyliśmy z Kuźnic w kierunku Kasprowego. Noc była spokojna, szlaki puste, a resztki zapasów energii spożytkowaliśmy na gaworzenie o przyziemnych sprawach, tocząc się powoli na górę o dziwo w dość szybkim tempie. Gdzieś w oddali co jakiś czas widać było stację kolejki, czyli nasz pierwszy nazwijmy to szczyt, tam odsapniemy po rozgrzewce i oddamy hołd znanym z Facebooka „zdobywcom kosprowego”. 

Na szczycie wylądowaliśmy gdzieś koło pierwszej, wokół stacji meteo jak i na okolicznych skałach spotykaliśmy kolejne gromady świecących ogników. Było dość wietrznie, wiec postanowiliśmy choć na chwilę wykorzystać stację kolejki to była ostatnia szansa na solidny betonowy wiatrochron. Gdzieś kilkanaście godzin wcześniej padł pomysł, czy by tam się nie zdrzemnąć, ale to miał być wyryp i nie należało go sobie ułatwiać. Po pięciu minutach siedzenia zimno zaczęło nam trochę doskwierać, więc korzystając z łaskawości bezchmurnego nieba i prawie pełnego księżyca zgasiliśmy czołówki ruszając w stronę Broad Peaku.

  Plan obejmował wejście na Świnice na krótko przed wschodem słońca, niestety pomimo braku snu, ogólnego zmęczenia po całym tygodniu, szło nam się jeszcze zaskakująco szybko i sprawnie. W dole poniżej przełęczy świnickiej zauważyliśmy kolejne dwie czołówki ochoczo machające w naszą stronę. Nie czekaliśmy na nich, choć byłem prawie pewny, że jeszcze się spotkamy. Na szczycie zameldowaliśmy się w 2 godziny przed wschodem, wiec nie pozostało nam nic innego jak cisnąć dalej w kierunku Zawratu. Nigdy nie planowałem, robienie tego odcinka nocą, ale miało być trudno, to dlaczego nie… W sumie szło się przyjemnie, w porównaniu do demonicznych wyobrażeń jakie snułem na temat takiego przejścia. Łańcuch gonił łańcuch, ale gdzieś tam pozostawały jeszcze zapasy energii, żeby porozmyślać. Ogólnie z perspektywy dwóch tysięcy metrów, podczas drapania się w górę i w dół, życie oraz występujące w nim zawirowania wydaje się zaskakująco odległe. Do głowy wpadają różne słowa, sytuacje, wydarzenia, zdania niewypowiedziane, wykrzyczane i te usłyszane, jak by ktoś rzucał w ciebie puzzlami w całkowicie przypadkowej kolejności. Z rozważań dwa razy wyrwały mnie spadające gwiazdy. Muszę przyznać, że za każdym razem gdy pomyślałem życzenie drugą myślą było „Nie chciałbym mieć tak przejebanie trudnej pracy, jak one.” Potem zaczęło robić się granatowo a droga zaczęła opadać zdecydowanie w dół. W okolicach godziny czwartej, albo gdzieś miedzy czwartą a piątą stanęliśmy na Zawracie.





Pierwsze pytanie jakie przyszło mi do głowy to gdzie się podziali mieszkańcy Zawratu?


        Chodzi mi o te chrapiące i brodate zawiniątka przykryte folią NRC, które gdy ostatnio tu spotkałem, sprawdzałem czy jeszcze żyją. Była to jesień, dość poważny przymrozek a ja wierzyłem jeszcze, że taki biwak musi być awaryjny…to było dawno.



      Ach właśnie, bo o tym jeszcze nie wspominałem. Około godziny 6:00 miał tu do nas dołączyć, tajemniczy nieznajomy, brat-kolegi, o pseudonimie operacyjnym, jak i imieniu Albert. Niestety nie mogliśmy z nim nawiązać łączności a czasu do 6:00 było jeszcze sporo. Po dziesięciu minutach chłód dawał się już dobrze we znaki, więc ruszyliśmy się w kierunku Kozich czubów by zasiąść w loży VIP i pooglądać wschód słońca w technologii 4K Ultra HD. Jak już tu przez tę noc nas poniosło, to czemu nie? Wyskrobaliśmy się kilkadziesiąt metrów wyżej i oczywiście znaleźliśmy nie tylko loże, ale i kolejnych miłośników braku snu. Nie wiem co mnie bardziej rozbawiało. To, że oni muszą być równie nieuleczalnie chorzy jak my? To, że oni istnieją naprawdę, a co więcej właśnie tu są? To że się z nimi dobrze gada? To, że gdybym się na chwilę położył, zasypiając na nowo zdefiniowałbym pojęcie nanosekundy? NIE! 

Najbardziej rozbawiało mnie, że nie spałem już od dwudziestu czterech godzin, a ten dzień, jak i Orla Perć dopiero/właśnie się zaczynają:)







Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz