środa, 4 listopada 2015

Slavkovský štít ( 2452 m n.p.m), tryb oblężniczy, bez tlenu, od parkingu do Camp4 + atak szczytowy:)



Tak naprawdę zacząłem już z lekka powątpiewać, że Sławkowski padnie jeszcze w tym roku. Na szczęście jakoś tak się złożyło, że kilka dni przed delegalizacją turystyki po słowackiej stronie Tatr wykręciłem numer do dziewczyny, z którą chodzenie po tatrach przypomina mi trochę kopulację… Przynosi dziką frajdę, że co by się nie wydarzyło, po każdym jednym szczytowaniu, od razu przychodzi ochota a kolejne :D Żeby nie być gołosłownym, kiedyś w zimie po nocnym dotarciu na kopę i przejściu Czerwonych Wierchów, jedyne na co miałem ochotę, to zawrócić i zrobić je jeszcze raz… z innymi osobami to się nie zdarza. Tak czy siak zadzwoniłem, do niej i usłyszałem pytanie które sprawia, że moje oczy, nie błyszczą, nie iskrzą, a rozświetlają mrok niczym latarnia morska: „Kiedy idziemy w góry?”.

Gdy już ustaliliśmy pełny jadłospis na piątek, opublikowałem conieco na swojej tablicy wiedząc, że tam gdzieś głęboko w czeluściach facebooka czają się te wszystkie wariaty, których zniecierpliwione czekany już cichutko stukają pochowane gdzieś po szafach spragnione śnieżno-granitowo-lodowych igrzysk. Czujnością tym razem wykazał się Bartek.

Snu jak to zwykle bywa, nie było prawie wcale. Jakieś marne półtorej godziny z których wyrwałem się pół godziny przed budzikiem. Szybko ogarnąłem co trzeba zebrałem krakowski oddział i ruszyliśmy w kierunku nowego targu. Miałem naprawdę poukładane w głowie po co tam jadę. Nie na spacer, nie w góry, ani na żadną wycieczkę… Jadę po to, żeby stanąć na szczycie, reszta mojego życia była sprzątnięta jakby na trzeci plan…do momentu aż o 3:45 w nowym targu zadzwonił telefon.

Są tacy ludzie, którzy potrafią swoim plugawym zachowaniem wzbudzić najbardziej pierwotne instynkty. Sprawić, że człowiek wybucha ze złości, następuje natychmiastowa erupcja adrenaliny a ręka sama zaciska się w pięść. Ewidentnie tej nocy „nastał czas pogardy”, trupy powychodziły z szaf i ktoś musiał zrobić z nimi porządek. Niestety moja droga do Krakowa wiodła już tylko i wyłącznie przez Stary Smokowiec, co nie zmienia faktu, że doskonale wiedziałem, że misja na Sławkowskim jest ostatnim zadaniem jakie czeka mnie tego dnia, prawdę mówiąc nie jest nawet najważniejszym… tyle jeśli chodzi o „poukładanie w głowie”.

Zaczęliśmy podejście o 5:15, choć było rześko, wiedziałem, że zakładanie kurtki jest tak samo bezsensowne jak jej ściąganie za jakieś 10 minut, więc zdecydowałem się iść w samej bluzie i prawdę mówiąc do końca dnia, kurtkę ubierałem jedynie na postojach. Nie pytałem facebookowych ekspertów, czy da się bez raków, bo mam kryzys zaufania i wolę mieć co trzeba w plecaku i sam to ocenić. Byliśmy więc przygotowani na wszystko, mieliśmy ze sobą kaski, raki, czekany, czołówki a nawet jedną karimatę. Gdyby był środek zimy stulecia, i sytuacja lawinowa nie zmusiła by nas do odwrotu, ta góra również została by zdobyta.

Szlak wiódł dobrze znaną leśną ścieżynką do balkoniku, chwilę po wschodzie słońca założyliśmy tam pierwszą bazę o charakterze wybitnie śniadaniowym oraz widokowym.





Dalej droga robi się coraz bardziej mozolna, klucząc po Kamolach w kosówkowym labiryncie, i tak mniej więcej aż do grani, gdzieś tam mijaliśmy miejsce pierwszej klęski i z tego co widzę teraz, jest to lekko wklęsłe strome kamienne rumowisko. Przy odpowiednio dobrze zmrożonym śniegu powinno tam być zimą w miarę stabilnie, przy mokrym dziadostwie było jak było…gdy doszliśmy do grani założyliśmy obóz drugi.


Dalej szlak idzie wzdłuż pamiętnej i średnio przyjemnej grani od strony południowej, szliśmy bardzo wolno, miejscami pokonując jakieś przeszkody, płyty…mało jest tam ciekawych momentów i gdyby nie te widoki, odczuwałbym tylko bul nóg i znużenie. Po jakichś 3,5 godziny docieramy do obozu trzeciego gdzie na chwilę rozpłynąłem się w zadumie nad poległymi w tym miejscu wojownikami bezwzględnie przegonionymi przez nadciągający z nieba Mordor, zwany również burzowym pandemonium. To miejsce jest wręcz idealne, żeby zawrócić. Masz za sobą 3,5 godziny drogi, z czego większość w upierdliwym terenie. Nogi już dawno zmieniły stan skupienia na galaretę, a tak naprawdę tu po raz pierwszy widzisz jak wygląda twój cel. Wydawało Ci się że jesteś już w miarę blisko, a tu psikus. To nie wygląda blisko, to nie wygląda nawet na „jeszcze trochę”. To wygląda na „chyba sobie ze mnie jaja robisz..”.







Ten obóz trwał najdłużej ze wszystkich, może nawet pół godziny. Ale cóż, kto w nocy wstaje, ten ma czas na obijanie… wyciągnęliśmy karimatę, zwilżyłem gardło kubkiem czegoś co podobno jest herbatą(odpowiednik górskiej kokainy, daje szczęście, uzależnia, zniewala). Chwile później poczułem cholernie silną wewnętrzną potrzebę znalezienia poduszki, a skoro potrzeba matką wynalazców… okazało się, że poduszki biegające maratony wcale nie są takie twarde i niewygodnie! Tam, poznaliśmy parę Czechów, z którymi pogawędziliśmy, każdy w swoim języku, doskonale się rozumiejąc. Bardzo pozytywni ludzie, gdyby nie to, że czekała na nas pewna duża góra, pewnie przegadalibyśmy z nimi cały dzień. Tak sobie pobiwakowaliśmy, aż poczułem w sobie siłę, nogi zaczęły znowu działać, wtedy ochoczo pozwiedzałem okoliczne skałki (co Barek skwitował krótkim „Marcin, nie chcę na to patrzyć”) i ruszyliśmy dalej.

Dalsza część drogi była już całkowicie nieznana, ale wyglądała bardzo podobnie do poprzedniej. Do obozu czwartego nic w krajobrazie się nie zmieniło, jedynie nabraliśmy jeszcze trochę wysokości. Nie wiem co tu napisać, nuda i zmęczenie.






Ostatni odcinek był już nieco ciekawszy, fragment drogi wiódł północną stroną grani, gdzie oczywiście było pełno śniegu i oblodzeń. Powinniśmy założyć raki, bo teren był dość eksponowany, ale z drugiej strony, było tego może 30 metrów. Wygrało lenistwo, choć na powrocie funkcja „kozaczenie” ustąpiła funkcji „nie chce mi się umierać przez głupotę” i po raz pierwszy w życiu zakładanie i ściąganie raków zajęło mi więcej czasu niż ich użytkowanie. Na szczęście nikt się nie ślizgnął. Potem zostało nam już tylko wejść na szczyt. Widok był naprawdę niecodzienny. Jak by ktoś usypał stumetrowy kopiec kamieni. Szło się po tym podobnie jak wcześniej, w każdym bądź razie niewiele gorzej…serio. Z każdym krokiem byliśmy coraz bliżej i nagle gdzieś z tyłu głowy pojawiła się pierwsza nieśmiała myśl, że to się może udać, że teraz chyba już nic nie może się popierdzielić i wreszcie zdobędziemy tą górę. Wtedy zrozumiałem, że tak naprawdę wcześniej ani trochę nie wierzyłem w sukces tego przedsięwzięcia. Nie wiem co ja sobie myślałem, że ta góra jest nie do zdobycia? Że postawi mi na drodze skalnego golema? Że yeti nas pożre? A może po prostu, po dwóch koszach uwierzyłem, że jestem nie w jej typie, i za trzecim razem ze złości skręci mi obydwie kostki.

Długo stałem pod krzyżem i próbowałem uwierzyć, że w końcu się udało, aż w końcu to do mnie dotarło. Dzień przed zamknięciem szlaków, półroczna wyprawa w nieco zmienionym składzie, o godzinie 11:00 zameldowała się w końcu na szczycie. Zastaliśmy tam starą zardzewiała łopatę, krzyż, dwie zasypane śniegiem koliby, tłumek ochoczo wiwatujący na widok każdego nowego „zdobywcy” i jeden najbardziej oszałamiających widoków jakie widziałem. Nie mam pojęcia dlaczego akurat ta góra, ze wszystkich które zdeptałem sprawiła mi tyle problemów, ale to już tylko historia. Chwilę później dotarli na szczyt Czesi, impreza na szczycie się rozkręcała. Mieliśmy mnóstwo czasu i nigdzie nie musieliśmy się spieszyć, mogliśmy z czystym sumieniem godzinę się po prostu „aklimatyzować”, a klimat był do tego nad wyraz sprzyjający.









Zejście, było elementem o który trochę się obawiałem. Zwykle zejścia męczą mnie bardziej niż wyjścia, a to wyjście dla nóg to istny katastrofizm. Okazało się że nie jest tak, tragicznie jak myślałem. Droga w dół szła nam znacznie szybciej niż wychodzenie, męczyła niemiłosiernie, ale na Sławkowskim do bólu idzie się przyzwyczaić. Zrobiliśmy kilka postoi, poopowiadaliśmy sobie parę głupich dowcipów a drogi wciąż ubywało…niestety po pewnym czasie zaczęło pojawiać się zmęczenie. Ale nie takie, które można przesiedzieć i przejdzie, tylko takie, że człowiek zaczyna zasypiać na stojąco i z lekka majaczyć. W pewnym momencie stwierdziłem, że jestem już cholernie zmęczony, ale w sumie to o dziwo mam jeszcze siłę pomarzyć, i życzyłbym sobie takie dwie kształtne miseczki rozmiaru D na których można położyć głowę i zasnąć w trybie natychmiastowym przyjemniej niż na najdroższym łóżku wodnym… Roześmiałem się ze swojej głupoty, ale jednocześnie ucieszyłem się że mam jeszcze takie pomysły, bo może nie jestem jednak tak do końca wyrąbany jak mi się wydaje.





Po czterech godzinach schodzenia, wliczając w to godzinę rozłożoną na kilka postojów, doszliśmy do Starego Smokowca gdzie naszprycowałem się kofeiną. Wiem, że jest to nie zdrowe i niszczy organizm, ale 150 km samo się nie przejedzie, a po takiej wyrypie bez tego trudno o dobrą koncentrację. Zadanie zostało wykonane, całość zajęła nam jakieś 11 godzin i udało nam się dojść jak planowaliśmy, jeszcze za dnia o 16:15.

Tylko zastanawiam się po cichutku gdzie na sławkowskim może być jakiś staw, czy jeziorko. Widział ktoś coś? Bo jestem prawie pewny, że mieszka tam jakaś złota rybka, podsłuchuje majaczących turystów i nawet najbardziej perwersyjne życzenia, traktuje jak mawiał pewien osioł „serio, serio!!”


PS. Jak by ktoś miał w planach wybrać się tam za kilka miesięcy w celach narciarskich lub turystycznych i ma ochotę na dodatkowe towarzystwo lub po cichutku da mi znać kiedy ten szlak będzie przetarty, będę bardzo uradowanym człowiekiem.


Podobał się artykuł? Zapraszamy na Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca


wtorek, 3 listopada 2015

Sukces rodzi się w GŁOWIE ! ! ! - jeszcze na nizinach.



„Do trzech razy sztuka” mówili, ale co w sytuacji, gdy sztuka polega na tym, że trzeba z siebie więcej niż to, co w twoich wyobrażeniach określasz mianem „wszystkiego”? Co gdy jeden z głównych aktorów jest kapryśny i w każdej chwili może spuścić ci na głowę ścianę wody z piorunami? W tym spektaklu niewiele rzeczy jest pewnych, a po każdym nieudanym przedstawieniu jedyne co pozostaje, to kolejna tubka maści na ból dupy… tak oto smakuje gorycz porażki:



„Tyle razy próbowałem…tak mi przykro chciałbym jeszcze raz” – Coma, Listopad

Długo zastanawiałem się, czego nie zrobiłem, a co jest warunkiem koniecznym, żebym mógł stanąć na szczycie. Szukałem wszystkich czynników które mogły odegrać jakąkolwiek negatywną rolę w poprzednich wyprawach, jak i tych które gdy się pojawią będą mogły rzutować na wynik kolejnej. Myślę że to będzie rzeczywista wartość dodana w tej historii, która zakończyła się tak:



Po pierwsze: okno pogodowe. Nie żadne tam „e tam chmurki…”, nie „to tylko przelotny deszczyk” i nie „taki tam wiaterek”. Wyobraź sobie najpiękniejszą pogodę w tatach jaka może być i przeglądaj regularnie prognozy aż pewnego dnia taki dzień nastąpi. To jest warunek konieczny, bo ten szczyt to siedem godzin przebywania na grani, skąd nie ma dróg ewakuacji, więc każda malutka destabilizacja pogody w kierunku burzowym pizga grozą po psychice dziesięciokrotnie bardziej niż na czerwonych wierchach.

Po drugie: zbierając swoją drużynę pierścienia:
Skreśl wszystkie osoby które mają ambicje narzucać tempo. Na ten szczyt trzeba wpełznąć. To cholerny stos przypadkowo rozwalonych kamieni, na który nie wiedzie żadna poukładana ścieżynka(jak np. na Szpiglasową przełęcz od doliny za mnichem). To mozolna droga po kamolach z których każdy sterczy w inną stronę i nie rzadko się rusza. Wychodzenie w takim terenie jest trudne, generuje o wiele większy wysiłek, nie mówiąc o ryzyku skręcenia tego czy owego. Trzeba iść wolno, ostrożnie tempem niedzielnego spacerku z kościółka na obiadek i co jakiś czas robić przerwę na pogaduchy i herbatkę, przy ambitniejszym tempie ta góra zrobi z nóg galaretę o wiele szybciej iż się tego spodziewasz! Na OP czy rysach jest dużo stromych odcinków na których część wysiłku rozkłada się również na ręce, co sprawia, że wolniej się meczysz. Sławko jest zbyt płaski co sprawia, że to góra idealna dla biegaczy górskich z betonowymi nogami! Spotkaliśmy na szczycie jednego z nich i wybiegł tam w czasie półtorej godziny.

Skreśl z listy ludzi którzy nie lubią cierpieć, bo na tej górze bo jak wolno by się nie szło, nogi i tak będą cierpieć.

Skreśl z listy ludzi którzy głośno narzekają. Czasami można zabrać na jakąś górkę kogoś, kto czasem gdy wychodzi ze strefy komfortu, zaczyna "jojceć". Można to potraktować jako darmowe terenowe warsztaty z dziedziny motywowania personelu. Niestety dla mnie Sławkowski jest sam w sobie górą na tyle demotywującą, że zdecydowaną większość energii, będę musiał poświęcić na przekonywanie samego siebie, aby kontynuować ten ciągnący się koszmar, więc na dodatkowy festiwal narzekania na tej górze brakuje po prostu miejsca! Poza tym, narzekanie oddziaływuje zarówno na ciebie jak i na cały zespół. Warto zatem zastanowić się, po co nam dodatkowy ferment.
Wstań wcześnie w nocy, albo w ogóle się nie kładź! Tę drogę trzeba zacząć rano i mieć komfort czasowy. Wg mapy droga w dwie strony zajmuje 9 godzin 18 minut, co jest według mnie delikatnym niedoszacowaniem, poza tym ta mapa nie obejmuje ani przerw na robienie fotek, ani tych na jedzenie i picie... a na tym szlaku pojawiła się w moim słowniku całkiem nowa kategoria przerw, przerwa na odpoczynek. Postanowiliśmy zacząć zabawę o 5:00, aby do zmroku mieć do dyspozycji równe 12 godzin i wrócić jeszcze za dnia. Wiedziałem, że są na tym szlaku momenty bardzo słabo oznakowane gdzie nie trudno się zgubić, a zwłaszcza przy schodzeniu. Dzień jest w jesieni tak krótki, że część drogi trzeba pokonać po ciemku, wybraliśmy więc wcześniejsze rozpoczęcie podejścia.

U mnie w ostatniej chwili doszedł do tego jeszcze jeden czynnik. Październikowa nadprodukcja intencji o charakterze zdobywczym. To trzeba było skumulować wokół jakiegoś targetu i przekuć w coś naprawdę Dobrego. Najpierw zaczęło chodzić mi go głowie jedno małe niepozorne pasmo Beskidów. Ale Wojownicy Kościelca to blog Tatrzański i dwa dni przed Sławkowskim ktoś mnie skutecznie przekonał, że ta część Beskidów którą mam na myśli jest mi kompletnie nie po drodze. ufff uff. Jako, że na Słowacji mięli zamykać wszystkie ciekawsze szlaki lada dzień, ta wyprawa miała być taka "ostatnia w tym sezonie" więc nagle wszystkie intencje skumulowały się wokół biednego Sławcia. Gdybym kiedyś wylądował w Kazbegi z takim parciem na szczyt, wciągnąłbym 5047m nosem, na jedną dziurkę! 
Poza tym, żeby wejść na tą górę trzeba mieć zarówno strategię, jak i dobry powód. Biegacze z betonowymi nogami, świetnie sobie poradzą, dla osób które nie biegają maratonów polecam tryb Zawierciańsko-Oblężniczy czyli mega-powolne jednostajne tempo, 10 minutowe zbijanie bąków co godzinę, zero narzekania i walkę do samego końca.

A powód do tego cierpienia, każdy musi znaleźć sobie sam, ja po prostu miałem ze Sławkiem niewyrównane rachunki.


Podobał się artykuł? Zapraszamy na Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

wtorek, 22 września 2015

Kiedy spacer zmienia się w WYRYPĘ, znaczy że połowa drogi już za nami...



Tak się zaczęło:
http://wojownicykoscielca.blogspot.com/2015/09/duga-droga-z-palenicy-do-palenicy-cz1.html

Wiatr rozganiał chmury po wzburzonym niebie, a kolejne fale wody przetaczały się nieustannie nad Wrotami Chałbińskiego. Wyciągnąłem z plecaka jakąś gówno wartą pelerynę zrobioną z worka podobnego do tych jakie stosujemy segregując kuchenne odpady. Jednorazowe dziadostwo, ale lekkie, dobrze skompresowane, po wielu wycieczkach, przeczekanych w plecaku, doczekało się w końcu, swojego przeznaczenia. Kobiety nie powinny moknąć, po pierwsze z przyczyn teoretycznych, bo mają wyższą granicę komfortu termicznego, po drugie, zawsze lepiej czasem stracić troszkę zdrowia, niż szacunek do siebie.




Schodzimy na dół, oczywiście legalnie, w "głębokim poszanowaniu zasad ścisłych rezerwatów", z powrotem po osuwającym się żwirowatym stromym syfie z nadzieją że uda się nam za daleko nie pojechać. Bo to że gdzieś coś z pod buta wyjedzie, mieliśmy w zasadzie pewne. Jakie to jest nieprzyjemne uczucie... wiesz, że na pewno coś się stanie, nie wiesz tylko kiedy. Zastanawiałem się co musnęli czuć ludziska zsuwając się po sylwestrze bez raków, za to z kacem pacyfikatorem(nie mylić z pacyfistą), ze stromego uskoku dzielącego Dolinę Pięciu Stawów Polskich i Dolinę Roztoki. Tak czy siak po kilku krótkich zsunięciach i jednym niegroźnym wylądowaniu na tyłku udało nam się cało i zdrowo zejść z powrotem na dno Doliny Za Mnichem. Oczywiście gdy tylko zeszliśmy na łatwy teren, pogoda z powrotem zaczęła nas rozpieszczać. Po drodze dokonaliśmy ciekawej obserwacji. Jakaś obłędnie natchniona dusza, w przypływie emocji lub głupoty zamalowała serduszkami skały pomiędzy Szpiglasową Przełęczą a Miedzianymi... zastanawiam się jakich musi być rozmiarów ten artystyczny gniot, skoro widać go z drugiego końca doliny.



Doszliśmy do przełączki, gdzie szturmujące Szpiglasa kohorty, zaczęły już siłą rzeczy zacieśniać szyk, ale tragedii nie było. Oczywiście moglibyśmy wrócić do domu, z przekonaniem, że byliśmy w górach i nacieszyliśmy się wspaniałą wycieczką, ale nie było by tego poczucia dzikiej satysfakcji, że daliśmy z siebie naprawdę dużo... Jeżeli góry mają kształtować charakter, a człowiek pokonać własne słabości, to trzeba naprawdę się nałoić, aby nogi zmiękły, a uśmieszek zszedł z twarzy ustępując miejsce absolutnej koncentracji i zmęczeniu. Droga na przełęcz była strasznie wygodna. Szlak jest poprowadzony tak łagodnie, i gładko, że można by chyba wyjechać na przełęcz górskim rowerem. W porównaniu do takiej drogi na Sławkowski którą miałem przyjemność ostatnio deptać, można odnieść wrażenie, że jest się na autostradzie. Gdzieś tam po drodze zaczęły dochodzić mnie kobiece odgłosy mówiące o pierwszych oznakach zmęczenia, więc jako, że czas nas nie gonił, zrobiliśmy po drodze kilka postojów. Odnośnie dzieła serduszkowego graficiarza, widać je było dokładnie, i chciałem podejść te kilkadziesiąt metrów aby ocenić rozmiar dewastacji i jaką technologią została zrobiona, wtedy można było by zastanowić się nad szybką, ściśle tajną nocną akcją "Czyste Tatry", ale niestety to nie był dobry moment na poza szlakową przechadzkę. Swoją drogą widziałem te serducha na facebookach jakiś czas temu... i dziwi mnie, że nikt z tym nic nie robi.






Przełęcz była dość zatłoczona, a do szczyt był już na wyciągnięcie ręki, mimo to zasiedliśmy na chwilę i popatrzyliśmy na wychodzących i schodzących ludzi. Panowała tam wolna amerykanka, część ludzi szła szlakiem poprowadzonym bardziej na stronę południowa, a część ludzi szła granią... Oczywiście spacerując granią trzeba się liczyć z większą ekspozycją, więc rozdzieliliśmy się aby przetestować obydwa warianty i wymienić się wrażeniami na szczycie. Szczyt ma dwa wierzchołki, na każdym stoi słupek graniczny. Można między nimi wesoło brykać z aparatem i cieszyć oczy widokami, a naprawdę jest czym. Widać z niego zarówno stawy Polskie, jak i Ciemnosmreczyńskie. Z gór, te najbardziej rzucając się w oczy to Cubryna i Mięguszowiecki, oczywiście po drugiej stronie doliny, jak na dłoni mamy widok na Orlą Perć w całej okazałości. Zachwyt trwał, a Towarzyszki nie było widać. Po chwili doszła, zasiadła w dziwnym miejscu dwa metry pod szczytem, głęboko oddychając i kurczowo trzymając się skały, ale coś jakby zmieniło się w jej wyrazie twarzy. Pierw pomyślałem, że jest zmęczona, ale ona patrzyła z przerażeniem na leżącą w dole Ciemnosmreczyńską dolinę i zaczęła coś mówić jak tu jest bardzo stromo i wysoko. Siedziała tak chwilę, jakieś 3-4 kroki od słupka granicznego i nie dawała się przekonać że warto wstać i zrobić te kilka kroków więcej. Zacząłem się trochę niepokoić, bo w gruncie rzeczy, bywaliśmy w dużo bardziej eksponowanym terenie, i nie było wcześniej takich napadów lęku...więc to chyba zmęczenie. A po drugie po wyjściu na przełęcz ciekawość kazała mi wychylić się i spojrzeć jak wygląda zejście na drugą stronę przełęczy, i to co tam zobaczyłem wyglądało dziesięciokrotnie gorzej, niż ekspozycja na południowo-zachodnie zbocza Szpiglasa.







Po chwili szczyt przeludnił się, została na nim tylko jakaś parka z dość zaawansowanym sprzętem fotograficznym, poprosiłem ich o zdjęcie z jednego wierzchołka na drugi i dałem im kieszonkowy aparacik, oni poprosili o to samo i po wymianie aparatów udałem się na drugi wierzchołek. Dziwnie się paraduje po skałkach, na jednej ręce z dzierżąc w drugiej pięć tysięcy zł lekko licząc, ale się udało.

Po powrocie na przełęcz zgodnie z planem ruszyliśmy na spotkanie z prawdziwą ekspozycją. Nie ukrywam, byłem tam pierwszy raz, gdybym wiedział jak to wygląda, zaplanowałbym zrobienie całej wycieczki w przeciwnym kierunku. Myślę, że jak te pierwsze kilkadziesiąt metrów ze Szpiglasa nie sprawiają komuś większego problemu, i i na Orlej sobie poradzi, oczywiście jeśli nie braknie mu kondychy. W naszej skromnej drożynie oczywiście wystąpił problem. Staliśmy, tradycyjnie blokując szlak a ja starałem się rozpędzić wszystkie demony. Jako, że nie jestem egzorcystą, ani nie posiadałem wody święconej, pozostało mi użyć racjonalnych argumentów i zaprezentować różne warianty przejścia przejścia tego fragmentu z uwzględnieniem, na co trzeba zwrócić szczególną uwagę, aby się nie zabić. Po chwili paraliż strachu zaczął stopniowo ustępować, na tyle, że znowu można było ruszać palcami i pewnie zacisnąć je wokół łańcucha, wstać, zrobić kilka pierwszych kroków... Karawana ruszyła dalej.




Dalej było już bez większych emocji, może nie w zabójczym tempie, ale powoli i ostrożnie poruszaliśmy się w dół. Łańcuch niestety szybko się skończył, i znowu wylądowaliśmy w dość stromym i cholernie sypkim terenie. W końcu rzuciłem jakimś tekstem w stylu "cholerny żwirek, ładnie można tu sobie pojechać", a ku mojemu zaskoczeniu zbiegająca z góry ciemna postać odpowiedziała mi "tak jest gdy w górach spaceruje się zbyt nisko". Zmęczenie zaczęło poważnie dawać nam się we znaki, a droga dłużyła się niemiłosiernie. W końcu zeszliśmy do doliny, poczuliśmy potrzebę zaglądnięcia do schroniska. Nie pamiętam, żeby Dolina Pięciu Stawów Polskich kiedykolwiek aż taka dłuuuga. To było chyba najdłuższe pół godziny jakie pamiętam. W schronisku zasiedliśmy aby zjeść coś ciepłego, przy czym zorientowawszy, że do wprowadzenia w życie "stu pomysłów na dania z wrzątku", przydałby się talerz, zamówiliśmy wiec jedną zupę, a zjedliśmy pięć... i niech ktoś mi powie, że nikt od dwóch tysięcy lat nie rozmnażał jedzenia...

Pojedlim, popilim, i zawinęliśmy się w stronę Palenicy. Bo im dłużej siedzieliśmy w tym luksusowym miejscu, tym cięższe stawały się powieki, a podłoga w tym przybytku zawsze była podejrzanie miękka i przytulna. Droga w dół to taki trochę rutynowy przemarsz. Byle do przodu, byle się nie zatrzymywać, bez większych emocji i wyłączając myślenie, aby zablokować wszystkie oznaki zmęczenia. Gdy po 13 godzinach wycieczki wypadliśmy z krzaków na dobrze nam znany deptak "spacerowo-dyskusyjny", stwierdziłem, że wreszcie mam idealnie spakowany plecak, i nic nie uraduje mnie w tej chwili bardziej niż wyciągnięcie z plecaka ultra wygodnych adidasów.

Ps. Jakiś czas po powrocie do Krakowa na tablicy jednej z nieposkromionych miłośniczek górskich przygód, wyświetliły się znajome zdjęcia opatrzone komentarzem "14h, 26 km. Z Marcinem nigdy nie idziesz w góry na spacer. Z Mucha wychodzisz, aby pokonać siebie i walczyć o przetrwanie. Tym razem nie było inaczej. Pobudka przed 4 okazało się najłatwiejszym punktem."

...minęły kolejne dwa tygodnie, gdy zakwasy już dawno ustały znów padło pytanie "Marcin, czy pojedziesz ze mną na Kazbek?"


Żeby nie wiem jak mocno nie dawały w dupę, z gór chyba nie da się wyleczyć... 

sobota, 19 września 2015

Długa droga z Palenicy do Palenicy cz1: Wrota Chałbińskiego



"Na wysoką wchodzę górę, na najwyższy idę szczyt, ze mną chodź miła, ze mną chodź..." rozbrzmiewało z ust pewnego bluesowego klasyka. Nie jestem przekonany, czy miał na myśli romantyczny spacer, czy wyrypę w stylu ultramaratońskim. Prawda zapewne zawsze leży gdzieś po środku, ale miła nie miała czasu, ani na jedno, ani na drugie, tonąc w gąszczu drobiazgów dnia codziennego, aż pewnego dnia sama do mnie przyszła i zaproponowała wycieczkę w Tatry.

Niestety, że zależało mi jak cholera na wczesnym wyjściu na szlak, aby było jeszcze w miarę pusto, cicho i spokojnie, a i trasa do krótkich nie należała. Spór na szczęście był krótki, sen, jak zwykle bywa niewiele dłuższy i tak w okolicy godziny 6:00 znaleźliśmy się na parkingu w Palenicy.

Deptak spacerowo-dyskusyjny był o dziwo przyjemną częścią wycieczki z dwóch powodów. Po pierwsze, skupialiśmy się bardziej na dyskusji, niż na łojeniu i kręceniu dobrych czasów. Po drugie poszedłem po rozum do głowy, a on kazał mi mieć głęboko w dupie panującą modę na ważenie każdego plasterka szynki w kanapce, zmienianie sznurówek w bucie na lżejsze, czy wypruwanie zamków ze śpiwora aby zredukować masę o 50 gram. I to nie koniec szaleństwa, zabrałem ze sobą specjalną, drugą parę ultra wygodnych sportowych adidasów z podeszwą tak miękką, jak nasze nogi gdy wracaliśmy do samochodu 14 godzin później. Tu każdy sam musi sobie odpowiedzieć czy warto zwiększyć masę plecaka o 500g aby nie katować stóp w pancernych butach przez 15 km. Moim zdaniem warto!




8:00, Morskie Oko, cisza, spokój...śniadanie. Może było nas tam w sumie 15 osób, z czego większość miała raczej nastrój wybitnie artystyczny i planowała zabrać się za Rysowanie. My planowaliśmy jednak nieco większą wyrypę.

Po przebraniu butów na adekwatne do warunków, zaczarowani widokiem kurczącego się w dole mOka i otaczających go granitowych kolegów w blasku porannego słońca, wynurzyliśmy się z Doliny Rybiego Potoku, i nastąpiła całkowita zmiana klimatu. Dolina za Mnichem jest to kolejne miejsce w tatrach na które "poleciałem", jak dziki bóbr na nowo poznaną rzekę. Wydaje mi się, że działa na mnie pejzaż skalistego pustkowia, otoczenie stało się bardziej surowe, sielanka się skończyła. Przed oczami stanęła mi droga na Jagnięcy Szczyt, skojarzenie jak najbardziej na miejscu. To jest ten urok małych, bardzo wysoko położonych tatrzańskich dolinek...







Okrążaliśmy szpiczastego ulubieńca wszystkich tatrzańskich przewodników, a on z minuty na minutę robił się coraz mniej szpiczasty. W pewnym momencie zaczął wyglądać równie przerażająco jak południowa ściana Giewontu. Aż kusiło, żeby podejść jeszcze trochę bliżej, potem jeszcze kawałeczek. Ścieżka do podstawy ściany była nie mniej wyraźna co szlak którym szliśmy, ale jak uczy historia, skończyło by się to zabawą w "chodźmy do momentu w którym napotkamy jakieś trudności, zrobimy rekonesans, zobaczymy jak ta droga wygląda, czy jest obita i jak gęsto, ile szpeju trzeba na nią zabrać, strzelimy foty i zawrócimy", lub mandatem:P Niestety takie zabawy to pod mnichem trzeba by chyba uprawiać w lecie, o 4:00 jeszcze przy wschodzie słońca... bo od 9:00 góra jest bezustannie szturmowana przez przewodników i wyznawców. Ponadto idąc dalej ku naszemu zdziwieniu Mnich zaczął nam się rozdwajać, jak ilość palców pokazywanych przez kolegę przy trzeciej flaszce... Ale to nie był ani efekt upojenia alkoholowego, ani choroba wysokościowa. Powyżej opisane zjawisko jest jeszcze groźniejsze dla zdrowia i życia a informacje o nim możecie znaleźć pod hasłem Ciemnosmreczyńska Turnia.

Postanowiliśmy zatem nie zmieniać kierunku naszej wycieczki i skrobać się dalej w górę w kierunku Wrót Chałbińskiego. Oczywiście zaczęło kropić, tak, żeby ilość sielanki i mocnych wrażeń była na śliskich kamieniach utrzymana w odpowiednich proporcjach. Robiło się coraz stromiej, ale na początku szło się bardzo przyjemnie. Zapewne "za przyjemnie", bo mżawka zamieniła się w połowie szczytowania w całkiem rzęsisty deszcz, a droga też robiła się coraz mniej stabilna. Było stromo, a miejsce śliskiej, ale w miarę bezpiecznej skały zajęło strome błotno żwirowe osuwisko bezustannie wyjeżdżające z pod butów. Bardzo nieprzyjemna część drogi, szczególnie, że w deszczu. Na szczęście przez ostatnie dwie wycieczki, pewna niepozorna kobieta, dała mi spektakularną prezentacje, jak wysoko może człowieka zaprowadzić ambicja i upór.






Gdy wyskrobaliśmy się z tego żwirowego rumowiska, do rzęsistego deszczu, dołączył jeszcze pizgający wiatr, ale to już nie miało większego znaczenia. Zawracik, czy jak kto woli Wrota Chełbińskiego były choć na chwilę tylko nasze. W dole widniała ciemna tafla Wyżniego Stawu Ciemnosmreczyńskiego. Tak spojrzałem, w dół z dzikiej ciekawości i bez złych zamiarów(tamtego dnia, bo może kiedyś...), ale wydawało mi się, że nie nie ma tam żadnej drogi na dół... Byłem bardzo rozczarowany, bo podobno rzekomo gdzieś tam kiedyś przed wojną była dopóki nie ustanowiono ścisłego rezerwatu. A więc dalej nie da się, trudno. Smutno mi się zrobiło, że taka śliczna widokowa droga, od osiemdziesięciu lat zarasta chaszczami, nietknięta ludzką stopą...





PS: Dzisiaj nieśmiało, aczkolwiek dla pewności wpisałem w google "wrota chałubińskiego staw ciemnosmreczyński", odpaliłem dwa pierwsze wyniki i zacząłem radośnie rechotać ze śmiechu z nadmiaru cukru i własnej młodzieńczej naiwności XD