Jak to jest, że człowiek organizuje wyprawę, sprzęt, ubezpieczenia, budzi się o absurdalnej porze, rajduje przez Małopolskę jak szalony by o trzeciej w nocy zacząć podejście, a mimo wszystko szczyt jak był przeze mnie niezdobyty, tak pozostał?
To naprawdę wydaje się być prawie
tak niedorzeczne jak zaciągnięcie kobiety do hotelowego łóżka i
przekonywanie jej, że warto było by pójść spać i wstać
wypoczętym. Dlaczego takie paranoje w ogóle mogą mieć miejsce?
Ten szczyt był prawie tak niedostępny jak opłacona prostytutka, a
jednak coś, tam na górze nam nie zagrało... zastanówmy się co.
Zacznijmy od sprzętu, był bardzo OK.
Ciężkie górskie buty, goretexy, vibramy, czołówki, apteczki,
spodnie przeciwdeszczowe w plecaku, bluzy, kurtki, wszystko co może
się przydać aby spokojnie przetrwać 24h w warunkach letnich. To
może zawiniła logistyka i brak snu poprzedniej nocy? Może pogoda?
Pewnie jak to zwykle bywa wszystko po trochu, ale zacznijmy od
początku.
Pewnej lipcowej nocy wraz z Towarzyszką
której imienia nie wolno wypowiadać, a której nazwisko jest
bardziej tajne niż zakazane księgi Watykanu, zameldowaliśmy się w
smokowcu o 3:00. Tam okazało się że byliśmy od jakiegoś czasu
śledzeni przez patrol policji, zainteresowanej moją trzeźwością
i celem podróży. Gdy udało nam się przekonać funkcjonariuszy, że
nie prowadzimy działaś zbrojnych ani wywiadowczych pozwolili nam
rozpocząć podejście pod szczyt.
Pierwsza część drogi w blasku
czołówek była najbardziej przyjemna ze względu na rześki poranny
chłodek. Świt zastał nas na tarasie widokowym i tam też
zrobiliśmy krótką przerwę.
Kolejna godzina skrobania się przez
kosówkę w kierunku grani była już znacznie mniej przyjemna. W
sumie darliśmy ostro do przodu celem wdrapania się na szczyt i
zejścia z grani przed hipotetyczną burzą która mogła mieć
miejsce koło południa. To też był jeden z błędów jak mniemam,
bo po dwóch godzinach od porannej przerwy byliśmy już bardzo
zmęczeni. Kolejna sprawa to szlak. Masyw Sławkowskiego to jedna
wielka sterta losowo rozrzuconych kamieni. Od pewnego momentu szlak
jest tam sekwencją namalowanych znaczków dość daleko od siebie.
Nie zauważyłem większej różnicy w tym czy idziemy „szlakiem”,
czy losowo wybranym innym wariantem.
Komfort poruszania się jest po prostu tragiczny i choć droga nie jest jakaś strasznie długa, to pokonywanie jej jest kilkukrotnie bardziej męczące niż np. wyjście na rysy. W zasadzie odnoszę wrażenie, że w porównaniu do Sławka większość szlaków w Polsce jest gładka i przyjemna prawie jak podróż autostradą.
Komfort poruszania się jest po prostu tragiczny i choć droga nie jest jakaś strasznie długa, to pokonywanie jej jest kilkukrotnie bardziej męczące niż np. wyjście na rysy. W zasadzie odnoszę wrażenie, że w porównaniu do Sławka większość szlaków w Polsce jest gładka i przyjemna prawie jak podróż autostradą.
Szliśmy dalej, pokonując kolejne
partie grani i mijając kolejne przed wierzchołki a z każdym
kwadransem niebo pogrążało się w ciemnościach. Wiał wiatr, i
coś tam rozwiewał, ale niestety jakoś nieskutecznie. Nad Łomnicą
zapadła noc a nasz szczyt prawie ginął w granatowych odcieniach
nieba. Strasznie nas to zdemotywowało, bo w zasadzie jest to
najwyżej położona góra w okolicy, większość drogi jest
wytyczona całkiem długą granią i w razie burzy trudno było by
się stamtąd szybko i sprawnie ewakuować. Tak naprawdę ten
czynnik chyba przeważył gdy godzinę od szczytu padła decyzja o
odwrocie.
Oczywiście brak snu poprzedniej nocy też nie pomagał, ale sądząc po tym jak sprawnie poszła droga na dół, byliśmy dalecy od totalnego wyrypania:) Inna sprawa, że w drodze powrotnej poruszaliśmy się jeszcze bardziej „na czuja” bo ilość oznaczeń szlaku spadła z „od czasu do czasu” na „kiedy już Ci się wydaje że nie jesteś na szlaku, mimo wszystko idziesz jeszcze 15 minut i dowiadujesz się że jednak na nim jesteś”. Tuż przed smokowcem złapał nas kilkuminutowy deszczyk, burzy na szczęście nie było. Trochę szkoda, że zawróciliśmy, ale z drugiej strony gdyby w drodze powrotnej dorwała nas burza z gromami rozbijającymi się o wszystkie okoliczne szczyty, napisałbym o tym jak dobrze, że nas tam nie było:)
Oczywiście brak snu poprzedniej nocy też nie pomagał, ale sądząc po tym jak sprawnie poszła droga na dół, byliśmy dalecy od totalnego wyrypania:) Inna sprawa, że w drodze powrotnej poruszaliśmy się jeszcze bardziej „na czuja” bo ilość oznaczeń szlaku spadła z „od czasu do czasu” na „kiedy już Ci się wydaje że nie jesteś na szlaku, mimo wszystko idziesz jeszcze 15 minut i dowiadujesz się że jednak na nim jesteś”. Tuż przed smokowcem złapał nas kilkuminutowy deszczyk, burzy na szczęście nie było. Trochę szkoda, że zawróciliśmy, ale z drugiej strony gdyby w drodze powrotnej dorwała nas burza z gromami rozbijającymi się o wszystkie okoliczne szczyty, napisałbym o tym jak dobrze, że nas tam nie było:)
Koniec końców mam jeszcze większe
parcie na ten szczyt i jest to oczywiste, gdyż niczym kapryśnie
dziewczę, udające niedostępną dwa razy odesłał mnie z kwitkiem,
dokładając do już rozpalonego pieca z napisem Pożądanie. Lecz jak
śpiewał poeta „Nic się nie kończy prostym Tak lub Nie i nie na
darmo giną wojownicy”. Między mną a sławkowskim pionki
pozostają w grze a wejście na szczyt będzie tym bardziej
intensywnym przeżyciem im dłuższą drogę będę musiał pokonać
w drodze na niego. W lekko perwersyjnym nastroju życzę wszystkim
czerpania radości ze zdobywania wszystkiego co kapryśne i
przyjemnego szczytowania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz