#WojownicyKoscielca #ŚwiniacaSmakujeWeŚrode #PogodaWażnaSprawa #ZefirekNaRakoniu
Lodowi
wojownicy, ugadani w 15 minut na facebooku, ulepieni ze zbyt miękkiej gliny aby
wspomóc wyprawę na Nanga Parbat, jednocześnie za bardzo uzależnieni od zapachu
przygody, by usiedzieć w domu świadomości, że zaraz nastanie ostatni dzień okna
pogodowego!
Poniedziałek,
południe, sprawdzam pogodę… jest, piękna jak wodzianki u Wojewódzkiego ale
trzeba ją wykorzystać jutro! Potem śnieg, śnieg i jeszcze więcej śniegu. Hurra!
Krokusy niech się pocałują w dupę, zima obejmuje władzę po raz kolejny, a raki
i czekan nie pozwolą się zamknąć do szafy na następne osiem miesięcy.
Gdzie
chcesz jechać konkretnie? – zapytała mała sarenka.
-Nie
wiem, pierwsze kilka pomysłów ci wymieniłem, jakie to ma znaczenie?
I padły
jakieś słowa o terapeutycznym aspekcie alpinizmu….hmmm terapeutycznym?
Jak ma
być terapeutycznie to nie ma innej opcji jak świt i muszą być co najmniej trzy
szczytowania… i tak powstał szalony pomysł o nocnej wyprawie na Czerwone
Wierchy.
Jedziemy
długą drogą w kierunku zakopanego, jest późno. W planie było dojechać na północ
do zakopanego, ale w tej wyprawie planowanie całkowicie rozmijać się będzie z
realizacją. Rozmawiamy w trójkę (drużyna się powiększyła), czas płynie szybko.
Ze strzępków rozmów jakie może zapamiętać kierowca zwracający lwią część uwagi
na drogę, pamiętam rozmowy o bieganiu. Padały tam jakieś niebotyczne cyfry
rzędu 20, 30 km ,
a nawet ktoś użył słowa ultra-maraton, i pamiętam że zadałem sobie wtedy jedno
zasadnicze pytanie. „Z kim Ty człowieku idziesz w te góry??”
O 1:30
wyszliśmy z Kuźnic, było ślisko. Raki założyłem od razu, z jednego prostego
powodu, chyba nie mógłbym się pogodzić z faktem, że jako turysta wysokogórski
doznałem kontuzji w drodze na Kalatówki XD Szedłem dość szybko, a moi
towarzysze jeszcze szybciej. Spowalniałem marsz konsekwentnie i bez wyrzutów
sumienia i było mi bardzo miło gdy ktoś ma mnie zaczekał. Noc była ciepła,
nawet nie chciało mi się wyciągać kurtki z plecaka. Po jakiejś godzinie drogi
wyszliśmy z lasu i wylądowaliśmy na hali Kondratowej.
Gasimy
czołówki! To była noc jakiej jeszcze nie widziałem. Słońce odbite od
powierzchni księżyca rozświetlało wszystko. Widać było wyraźnie wszystkie
szczyty, drzewa rzucające cienie…Inny świat. Zatrzymaliśmy się pod zamkniętym
na cztery spusty schroniskiem, nie po to żeby odpocząć, ale żeby się tym
obrazem napawać. Zapierający dech w piersiach pierdyliard gwiazd dodatkowo
potęgował całe wrażenie. To było bardziej niż pewne, że tej nocy spełnić się
mogły marzenia!
Droga na
przełęcz minęła szybko. Trochę irytujące wydawać by się mogły te wysokie
zmrożone stopnie, ale cóż, było bezpiecznie i szybko nabieraliśmy wysokości!
Wszystko ma swoje plusy i trzeba nauczyć się je doceniać. Na przełęczy jeszcze
mała herbatka o smaku tak obezwładniającym, że nie mogę jej przemilczeć. Mieszanka
herbaty, wyciśniętych do niej cytrusów, wszystkich uzależniających alkaloidów
świata(a może to po prostu cukier)…działała jak orgazm spożywczy, cholerny
górski afrodyzjak całkowicie pogrążający mnie w falach radości. Nie wiem co tam
dokładnie było, ale nie ma takiej możliwości abym był w stanie się temu oprzeć.
Ścieżka z
przełęczy zaczęła mnie już lekko nużyć. Za kopką kolejna kopka… i tak prawie
godzinę, dodatkowo wiatr też zaczął dawać o sobie znać. Oczywiście, że mogłem
się cieplej ubrać, ale pogoda miała być zjawiskowa i windstoper miał być
wystarczający. Rzeczywiście dopóki szliśmy, był!
Na kopie
znaleźliśmy się o godzinę za wcześnie! Niebo zaczynało zmieniać barwy, my
postanowiliśmy obserwować to nieziemskie zjawisko. Niestety im niebo stawało
się piękniejsze, tym nasze tyłki bardziej wychłodzone, co zainspirowało nas do
zorganizowania szybkiego przemarszu rozgrzewkowego na Małołączniak. Do świtu
zostało 45 minut! Do biegu, gotowi, START ! ! !
To było
naprawdę trudne doświadczenie. Z jednej strony trzeba trzymać tępo, żeby
szczytować przed świtem… z drugiej ten cały spektakl już się zaczął i raz na
kilka minut trzeba się zatrzymać i odwrócić oniemieć z wrażenia i mimo wszystko
ruszyć dalej. Oczywiście w owym wyścigu także zająłem w pełni uzasadnione
trzecie miejsce, ale bardziej liczyło się, że gdy dotarłem na szczyt
najważniejsza scena w tym przedstawieniu miała się dopiero rozpocząć!
Czekamy
na ten dzień, jak by miał być tym ostatnim, albo pierwszym. Robimy zdjęcia, tak
potworną masę zdjęć, jak byśmy desperacko i za wszelką cenę próbowali uchwycić
to co nieuchwytne! Czy aż tak daliśmy się oszukać? Czy cyfrowe odzwierciedlenie
tego co właśnie przeżywamy nie jest równie spłaszczone co smak pomarańczy w
płynie do spryskiwaczy?
I stało
się! Nasza gwieździstość wystrzeliła z nad Granatów z prędkością 299792458
m/s i otuliła błogim ciepełkiem trzy tak bardzo zacieszone pyszczki! Cieplej,
cieplej, cieplej… Pssst! Otworzyło się piwko, ono też ucieszyło. Już żadne błahe
problemy nie miały znaczenia. Jaki całonocny marsz? Jaki brak snu? Co to jest
zmęczenie? Siedzieliśmy sami na szczycie wielkiej góry i oglądaliśmy spektakl
naszego życia. Euforia eksplodowała i objęła władzę absolutną, rozbiegane
endorfinki potęgowały uczucie szczęścia… do tego głupawa absolutna i zaciesz na
sztywno! Cholera jasna, chyba znowu spełniłem swoje marzenie…
Trochę to trwało, zjedliśmy czekoladę, dopiłem
piwko, dałem telefoniczny znak życia przejętym moim ryzykownym hobby
interesantom. Gdy moja wyścigowa drużyna potargała jedyną folię NRC i
zaczęła marznąć wyruszyliśmy w kierunku krzesanicy.
Są takie przełomowe momenty w flamach w których
główny bohater dowiaduje się straszliwej prawdy, która wciska widza w fotel i
zmienia sens całego filmu.
Przykład: Planeta Małp – Statua wolności, Seksmisja: „A dość już tych podziemnych ciuciubabek”…
Przykład: Planeta Małp – Statua wolności, Seksmisja: „A dość już tych podziemnych ciuciubabek”…
Gdy zeszliśmy z Małołączniaka przed nami malował
się niewielki pagórek, taki jak jedna z kopek na Kopę Kondracką. Na śniegu
można było rozpoznać ślady ski-turystów i piechurów z czego część prowadziła
przez szczyt pagórka, a część trawersowała go z lewej strony. Poszliśmy górą,
ucieszyła mnie ta decyzja, ponieważ chciałem złapać rozeznanie jak daleko
jeszcze do kolejnego z czterech olbrzymów „Krzesanicy”. Po wyjściu na kopkę
dostrzegłem, że coś wystaje z pod śniegu, musiał być dobrze wywiany…po chwili
wypierania tego ze świadomości poznałem najbardziej dołującą prawdę tej
wyprawy. Panie i panowie, to jest Krzesanica.
Może im
człowiek więcej chodzi po górach, tym one wydają się mniejsze, ale to nie jest
przyjemne uczucie! Byłem w pełni nastawiony psychicznie na kolejne dwa
szczytowania, takie, żeby chociaż troszeczkę moje nogi zapamiętały to w
kategorii bólu i cierpienia. Wyciągnąłem mapę i zacząłem szukać chociaż tej
czwartej góry, to był ostatni bastion nadziei na jakieś podejście czy wyzwanie.
Niestety w promieniu kilku kilometrów nie było żadnej góry, tylko malutki
pagórek kilkaset metrów dalej…to ma być niby Ciemniak?
Pół
godziny później bijąc się z myślami:
-To może
jednak zawrócić?
-Przecież
demokratycznie uchwaliliśmy „świętą rację” która głosi, że jesteśmy zmęczeni!
-Ale może
jednak zawrócić?
-Nie
można! Druga uchwała naszego zarządu kategorycznie stwierdza, że wracanie tą
samą drogą jest nudne!
-Ale tak
tylko troszkę zawrócić…?
-NIE!!
Zanim dojdziesz do Giewontu śnieg na południowych ścianach zamieni się w mokre,
ciężkie gówno i zwali Ci się na łeb! ! !
-no
dobra…
Z pomocą
przyszła mi pewna przełączka nazwana Chudą. Było ciepło gdyż słońce znajdowało
się już dość wysoko. Można było zdjąć windstoper i wcisnąć go w
najodpowiedniejsze miejsce, czyli gdzieś pomiędzy śniegiem a tyłkiem. A śniegu
było naprawdę sporo. Słupek będącym analogową wersją GPSa był sporo niższy ode
mnie. Wlałem w siebie trochę ciepłej zupy pomidorowej z bazylią i poczułem że z
sekundy na sekundę staję się coraz bardziej leniwy.
Wyciągnąłem
z plecaka orzeszki ziemne w skorupce paprykowej na które sądząc po reakcji,
nasza towarzyszka miała niesamowitą ochotę. Prawdę mówiąc troszkę w sekundzie
straciłem apetyt i pragnąłem jej oddać całą paczkę. Nawet w tak bajecznej
scenerii jeszcze raz okazuje się, że piękniejsze od wszystkich gór świata są
tylko uśmiechnięte kobiety:)
Przez
dalszą część drogi już nie chciało mi się nigdzie zawracać. Chyba bardziej niż
od szlaku zaczęła mnie absorbować konwersacja. Co może człowiek dać lepszego od
siebie w górach niż te kilka ciekawych historii, trochę pomysłów, które pewnie
wkrótce zamienią się w plany. Nasz kolega w między czasie pognał do przodu
uzbrojony w jabłuszko i przy wsparciu nachylenia stoku oraz grawitacji… W końcu
udało się nam też spotkać pierwszych tego dnia ludzi na szlaku, z którymi też
nie omieszkałem zamienić paru słów;P
O
godzinie 11:30 po 10 godzinach radosnych przygód doprowadziliśmy swoje
bezapelacyjnie szczęśliwe dupska do wylotu doliny Kościeliskiej.
#WojownicyKoscielca #ŚwiniacaSmakujeWeŚrode #PogodaWażnaSprawa #ZefirekNaRakoniu
Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:)
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz