środa, 18 marca 2015

TO BYŁO BARDZIEJ NIŻ PEWNE, ŻE TEJ NOCY, NA CZERWONYCH WIERCHACH SPEŁNIĆ SIĘ MOGŁY MARZENIA :-)




#WojownicyKoscielca   #ŚwiniacaSmakujeWeŚrode  #PogodaWażnaSprawa #ZefirekNaRakoniu





Lodowi wojownicy, ugadani w 15 minut na facebooku, ulepieni ze zbyt miękkiej gliny aby wspomóc wyprawę na Nanga Parbat, jednocześnie za bardzo uzależnieni od zapachu przygody, by usiedzieć w domu świadomości, że zaraz nastanie ostatni dzień okna pogodowego!



Poniedziałek, południe, sprawdzam pogodę… jest, piękna jak wodzianki u Wojewódzkiego ale trzeba ją wykorzystać jutro! Potem śnieg, śnieg i jeszcze więcej śniegu. Hurra! Krokusy niech się pocałują w dupę, zima obejmuje władzę po raz kolejny, a raki i czekan nie pozwolą się zamknąć do szafy na następne osiem miesięcy.



Gdzie chcesz jechać konkretnie? – zapytała mała sarenka.

-Nie wiem, pierwsze kilka pomysłów ci wymieniłem, jakie to ma znaczenie?

I padły jakieś słowa o terapeutycznym aspekcie alpinizmu….hmmm terapeutycznym?

Jak ma być terapeutycznie to nie ma innej opcji jak świt i muszą być co najmniej trzy szczytowania… i tak powstał szalony pomysł o nocnej wyprawie na Czerwone Wierchy.



Jedziemy długą drogą w kierunku zakopanego, jest późno. W planie było dojechać na północ do zakopanego, ale w tej wyprawie planowanie całkowicie rozmijać się będzie z realizacją. Rozmawiamy w trójkę (drużyna się powiększyła), czas płynie szybko. Ze strzępków rozmów jakie może zapamiętać kierowca zwracający lwią część uwagi na drogę, pamiętam rozmowy o bieganiu. Padały tam jakieś niebotyczne cyfry rzędu 20, 30 km, a nawet ktoś użył słowa ultra-maraton, i pamiętam że zadałem sobie wtedy jedno zasadnicze pytanie. „Z kim Ty człowieku idziesz w te góry??”



O 1:30 wyszliśmy z Kuźnic, było ślisko. Raki założyłem od razu, z jednego prostego powodu, chyba nie mógłbym się pogodzić z faktem, że jako turysta wysokogórski doznałem kontuzji w drodze na Kalatówki XD Szedłem dość szybko, a moi towarzysze jeszcze szybciej. Spowalniałem marsz konsekwentnie i bez wyrzutów sumienia i było mi bardzo miło gdy ktoś ma mnie zaczekał. Noc była ciepła, nawet nie chciało mi się wyciągać kurtki z plecaka. Po jakiejś godzinie drogi wyszliśmy z lasu i wylądowaliśmy na hali Kondratowej.



Gasimy czołówki! To była noc jakiej jeszcze nie widziałem. Słońce odbite od powierzchni księżyca rozświetlało wszystko. Widać było wyraźnie wszystkie szczyty, drzewa rzucające cienie…Inny świat. Zatrzymaliśmy się pod zamkniętym na cztery spusty schroniskiem, nie po to żeby odpocząć, ale żeby się tym obrazem napawać. Zapierający dech w piersiach pierdyliard gwiazd dodatkowo potęgował całe wrażenie. To było bardziej niż pewne, że tej nocy spełnić się mogły marzenia!





Droga na przełęcz minęła szybko. Trochę irytujące wydawać by się mogły te wysokie zmrożone stopnie, ale cóż, było bezpiecznie i szybko nabieraliśmy wysokości! Wszystko ma swoje plusy i trzeba nauczyć się je doceniać. Na przełęczy jeszcze mała herbatka o smaku tak obezwładniającym, że nie mogę jej przemilczeć. Mieszanka herbaty, wyciśniętych do niej cytrusów, wszystkich uzależniających alkaloidów świata(a może to po prostu cukier)…działała jak orgazm spożywczy, cholerny górski afrodyzjak całkowicie pogrążający mnie w falach radości. Nie wiem co tam dokładnie było, ale nie ma takiej możliwości abym był w stanie się temu oprzeć.



Ścieżka z przełęczy zaczęła mnie już lekko nużyć. Za kopką kolejna kopka… i tak prawie godzinę, dodatkowo wiatr też zaczął dawać o sobie znać. Oczywiście, że mogłem się cieplej ubrać, ale pogoda miała być zjawiskowa i windstoper miał być wystarczający. Rzeczywiście dopóki szliśmy, był!






Na kopie znaleźliśmy się o godzinę za wcześnie! Niebo zaczynało zmieniać barwy, my postanowiliśmy obserwować to nieziemskie zjawisko. Niestety im niebo stawało się piękniejsze, tym nasze tyłki bardziej wychłodzone, co zainspirowało nas do zorganizowania szybkiego przemarszu rozgrzewkowego na Małołączniak. Do świtu zostało 45 minut! Do biegu, gotowi, START ! ! !





To było naprawdę trudne doświadczenie. Z jednej strony trzeba trzymać tępo, żeby szczytować przed świtem… z drugiej ten cały spektakl już się zaczął i raz na kilka minut trzeba się zatrzymać i odwrócić oniemieć z wrażenia i mimo wszystko ruszyć dalej. Oczywiście w owym wyścigu także zająłem w pełni uzasadnione trzecie miejsce, ale bardziej liczyło się, że gdy dotarłem na szczyt najważniejsza scena w tym przedstawieniu miała się dopiero rozpocząć!






Czekamy na ten dzień, jak by miał być tym ostatnim, albo pierwszym. Robimy zdjęcia, tak potworną masę zdjęć, jak byśmy desperacko i za wszelką cenę próbowali uchwycić to co nieuchwytne! Czy aż tak daliśmy się oszukać? Czy cyfrowe odzwierciedlenie tego co właśnie przeżywamy nie jest równie spłaszczone co smak pomarańczy w płynie do spryskiwaczy?


 






I stało się! Nasza gwieździstość wystrzeliła z nad Granatów z prędkością 299792458 m/s i otuliła błogim ciepełkiem trzy tak bardzo zacieszone pyszczki! Cieplej, cieplej, cieplej… Pssst! Otworzyło się piwko, ono też ucieszyło. Już żadne błahe problemy nie miały znaczenia. Jaki całonocny marsz? Jaki brak snu? Co to jest zmęczenie? Siedzieliśmy sami na szczycie wielkiej góry i oglądaliśmy spektakl naszego życia. Euforia eksplodowała i objęła władzę absolutną, rozbiegane endorfinki potęgowały uczucie szczęścia… do tego głupawa absolutna i zaciesz na sztywno! Cholera jasna, chyba znowu spełniłem swoje marzenie…










Trochę to trwało, zjedliśmy czekoladę, dopiłem piwko, dałem telefoniczny znak życia przejętym moim ryzykownym hobby interesantom. Gdy moja wyścigowa drużyna potargała jedyną folię NRC i zaczęła marznąć wyruszyliśmy w kierunku krzesanicy.








Są takie przełomowe momenty w flamach w których główny bohater dowiaduje się straszliwej prawdy, która wciska widza w fotel i zmienia sens całego filmu.
 Przykład: Planeta Małp – Statua wolności, Seksmisja: „A dość już tych podziemnych ciuciubabek”…



Gdy zeszliśmy z Małołączniaka przed nami malował się niewielki pagórek, taki jak jedna z kopek na Kopę Kondracką. Na śniegu można było rozpoznać ślady ski-turystów i piechurów z czego część prowadziła przez szczyt pagórka, a część trawersowała go z lewej strony. Poszliśmy górą, ucieszyła mnie ta decyzja, ponieważ chciałem złapać rozeznanie jak daleko jeszcze do kolejnego z czterech olbrzymów „Krzesanicy”. Po wyjściu na kopkę dostrzegłem, że coś wystaje z pod śniegu, musiał być dobrze wywiany…po chwili wypierania tego ze świadomości poznałem najbardziej dołującą prawdę tej wyprawy. Panie i panowie, to jest Krzesanica.






Może im człowiek więcej chodzi po górach, tym one wydają się mniejsze, ale to nie jest przyjemne uczucie! Byłem w pełni nastawiony psychicznie na kolejne dwa szczytowania, takie, żeby chociaż troszeczkę moje nogi zapamiętały to w kategorii bólu i cierpienia. Wyciągnąłem mapę i zacząłem szukać chociaż tej czwartej góry, to był ostatni bastion nadziei na jakieś podejście czy wyzwanie. Niestety w promieniu kilku kilometrów nie było żadnej góry, tylko malutki pagórek kilkaset metrów dalej…to ma być niby Ciemniak?







Pół godziny później bijąc się z myślami:

-To może jednak zawrócić?

-Przecież demokratycznie uchwaliliśmy „świętą rację” która głosi, że jesteśmy zmęczeni!

-Ale może jednak zawrócić?

-Nie można! Druga uchwała naszego zarządu kategorycznie stwierdza, że wracanie tą samą drogą jest nudne!

-Ale tak tylko troszkę zawrócić…?

-NIE!! Zanim dojdziesz do Giewontu śnieg na południowych ścianach zamieni się w mokre, ciężkie gówno i zwali Ci się na łeb! ! !

-no dobra…



Z pomocą przyszła mi pewna przełączka nazwana Chudą. Było ciepło gdyż słońce znajdowało się już dość wysoko. Można było zdjąć windstoper i wcisnąć go w najodpowiedniejsze miejsce, czyli gdzieś pomiędzy śniegiem a tyłkiem. A śniegu było naprawdę sporo. Słupek będącym analogową wersją GPSa był sporo niższy ode mnie. Wlałem w siebie trochę ciepłej zupy pomidorowej z bazylią i poczułem że z sekundy na sekundę staję się coraz bardziej leniwy.





Wyciągnąłem z plecaka orzeszki ziemne w skorupce paprykowej na które sądząc po reakcji, nasza towarzyszka miała niesamowitą ochotę. Prawdę mówiąc troszkę w sekundzie straciłem apetyt i pragnąłem jej oddać całą paczkę. Nawet w tak bajecznej scenerii jeszcze raz okazuje się, że piękniejsze od wszystkich gór świata są tylko uśmiechnięte kobiety:)



Przez dalszą część drogi już nie chciało mi się nigdzie zawracać. Chyba bardziej niż od szlaku zaczęła mnie absorbować konwersacja. Co może człowiek dać lepszego od siebie w górach niż te kilka ciekawych historii, trochę pomysłów, które pewnie wkrótce zamienią się w plany. Nasz kolega w między czasie pognał do przodu uzbrojony w jabłuszko i przy wsparciu nachylenia stoku oraz grawitacji… W końcu udało się nam też spotkać pierwszych tego dnia ludzi na szlaku, z którymi też nie omieszkałem zamienić paru słów;P 



O godzinie 11:30 po 10 godzinach radosnych przygód doprowadziliśmy swoje bezapelacyjnie szczęśliwe dupska do wylotu doliny Kościeliskiej.


#WojownicyKoscielca   #ŚwiniacaSmakujeWeŚrode  #PogodaWażnaSprawa #ZefirekNaRakoniu


Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz