wtorek, 24 maja 2016

Czy my z TURYSTÓW nie zamieniamy się w zgraję GÓRSKICH FANATYKÓW?



Bardzo często pada pytanie „Dlaczego my chodzimy po górach”? I choć odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta. Ludzkość (w tym także  ja:P) wyspecjalizowała się w komplikowaniu prostych rzeczy, jak małe dziecko w niszczeniu zabawek.


Dorabiamy sobie szereg, pułk, albo całą armie najrozmaitszych ideologii, mieszając w to najbardziej mistyczne bóstwa, wierzenia i dążenie do wolności. Opowiadamy o przekraczaniu granic własnych możliwości, fizycznych czy psychicznych ubierając to w tak piękne słowa, że ten ideologiczny pasztecik jeszcze przed upieczeniem zaczyna nam bardzo smakować, a z czasem uzależniać. Przekonujemy sami siebie, że góry są całym naszym życiem, albo że tylko tam czujemy, że naprawdę żyjemy. W końcu zaczynamy tak mocno wierzyć w nasze górskie przekonania, że oczywista odpowiedź na to pytanie staje się wręcz absurdem. A brzmi ona:

Chodzimy w góry dla naszego widzi mi się!


Ostatnio koleżanka po zejściu z gór powiedziała że „
wykonaliśmy kawał dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty”. Gdy to usłyszałem, mój światopogląd nagle stanął do góry nogami (jak na tym zdjęciu powyżej), moje przekonania miotając się w konwulsjach próbowały się jeszcze chwilę bronić. Nie pamiętam, żebym na przestrzeni ostatnich lat usłyszał coś równie mądrego i drażniącego zarazem. Niestety taka jest prawda, chodząc w góry niczego nie tworzymy, żadnej wartości, nikogo nie ratujemy, nic nie wygrywamy. Idziemy w góry wyłącznie po to żeby je zdobywać i w nich coś duchowo przeżywać, czyli dla swojej dzikiej intymnej a może i egoistycznej satysfakcji. A biorąc pod uwagę, że stawką w tej grze jest, było nie było, nasze życie, warto w nią grać szczególnie zachowawczo! I tak to staram się robić… niestety wymaga to sporych nakładów, a tak poza wszystkim, nie zawsze mi to wychodzi bo również zdarza mi się czasem wpakować w nie małą kabałę.


Jako że nie pozjadałem wszystkich rozumów, daleko mi od przechodzenia na intelektualną dietę. Mam polakowaną całą armię fanpage’y kół podróżniczych, klubów wysokogórskich oraz okolicznych festiwali tematycznych odbywających się cyklicznie. Kilka razy w miesiącu facebook bombarduje mnie wydarzeniami, a ja chodzę jak oszołom kiedy tylko dam radę i słucham goprowców, toprowców, przewodników, podróżników, instruktorów, alpinistów, himalaistów oraz pozostałych przedstawicieli gatunków górskiego uzależnienia, czytaj-prelegentów. I nawet jak wiem, że będzie to trzeci wykład lawinowy na przestrzeni pół roku, i większość rzeczy zabrzmi co najmniej znajomo, to zawsze warto ruszyć tyłek z kanapy. Po pierwsze dlatego, że prawie na pewno coś nowego do tej głowy wleci i tam zostanie(przynajmniej na jakiś czas), choćby miał by to być jakiś mało istotny szczegół, a po drugie to co tam już w głowie jest dość długo i za niedługo mogło by wylecieć, po odświeżeniu na pewno tak szybko nie ucieknie. Poza prelekcjami na żywo, nie stronie również od czerpania wiedzy z ogólno dostępnej literatury. Jak by kogoś to interesowało mogę śmiało polecić zarówno pozycję „Lawiny, przewodnik dla narciarzy i turystów” wydawnictwa Tatrzańskiego Parku Narodowego, jak i „Góry, wolność i przygoda” wydawnictwa Galaktyka. Tak czy owak zabawa w góry, zabiera mi mnóstwo czasu, nie tylko w górach.


Drugim kosztem są słynne wycofy.


Pamiętam jak w kwietniu wybraliśmy się koło szóstej z kuźnic na Kościelec. Piękna pogoda, widoczność marzenie, ciepełko. Mogło by się wydawać, że w tej rajskiej sielance będziemy rozpływać się aż do szczytu. Nagle około godziny dziesiątej usłyszeliśmy taki dźwięk jak by skorupa ziemska rozłupywała się na pół. Rzut oka na najbliższe zbocza, celem odpowiedzenia sobie napytanie, czy to na pewno nie na nas spadają właśnie setki ton śniegu. Dopiero gdy odpowiedź na to pytanie była już znana, można było z wciąż jeszcze goniącą pikawą, rozglądać się po okolicznych stokach i podziwiać rozgrywający się spektakl. I to nie jest tak, że jak jestem w miejscu bezpiecznym, to czuję się bezpiecznie… O lawinach fajnie się teoretyzuje, dyskutuje, wymienia się ich rodzaje, fazy zbierania śmiertelnego żniwa na skutek urazów, duszenia czy hipotermii. 
Czasem traktowałem lawiny jak złego potworka, którego nie chciałbym spotkać, ale w momencie gdy po raz pierwszy stałem tam na miejscu i widziałem te tony śniegu ropierdalające całe zbocze, dopiero zaczęło do mnie dochodzić, że w obliczu tego cholerstwa, ludzkie życie gaśnie jak świeczka.

Pierwsza oberwała się północna Świnica, jakieś kilkanaście minut później wschodnia Skrajna Turnia, przecinając drogę którą szedłem kilkanaście miesięcy temu, w lutym w kierunku żlebu Świnickiego. To jest dopiero szok. Gdy widzisz, że szlak którym kiedyś szedłeś, uważając go za lawinowo bezpieczny leży teraz pod tonami śniegu. Fakt, że gdy tam szedłem warunki były o niebo lepsze, śnieg był zmrożony, a wręcz zabetonowany, ale czy na pewno nie było żadnego ryzyka?

Potem znowu Świnica dała czadu, kolejny oberwał się Beskid (i to od samej góry gdzie jest trawers wiec to na pewno nie pojechało samoczynnie), a ostatnią gwiazdą festiwalu zgrozy okazał się być sam Kościelec. Nie trudno się domyślić jak każda taka mała apokalipsa wpływa na motywację kontynuowania wycieczki. 
To, że zawróciliśmy jest dla mnie tak oczywiste, jak „odsunięcie się od krawędzi peronu”, gdy wjeżdża tam kilkaset ton żelaza i stali. Nie mniej jednak skupmy się na faktach.

Jeżeli chodzi o sytuację lawinową, powszechnie znane jest twierdzenie, że północne stoki, wiosną są o niebo bezpieczniejsze od południowych. Jest to spowodowane ekspozycją na działanie promieni słonecznych, ich kontem padania i wielkością oddziaływania na pokrywę śnieżną… tak czy siak całość jest logicznie spójna. Aż w końcu zdarzył się dzień, w którym na moich oczach od północnej strony zeszły cztery lawiny, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, że powinny lecieć z drugiej strony, nie odwracając mi moich wyobrażeń dotyczących bezpieczeństwa o 180 stopni. Nie mniej jednak płynie z tego jeden oczywisty wniosek: Było za ciepło! 
A skoro było za ciepło, przez co warunki były, dyplomatycznie mówiąc, co najmniej dyskusyjne, to dlaczego te wszystkie czarne kropeczki szły dalej w tym samym kierunku?

Kropeczki idące w stronę Świnicy dalej pięły się stronę Świnicy, miłośnicy Kościelca, zdobywali Kościelec i choć warunki wskazywały by na to, że najlepszą decyzją jaką można podjąć było by udanie się do schroniska na zimne piwo, ludziska kontynuowali zdobywanie świata jakby nic nadzwyczajnego się nie stało. Zastanawiałem się długo dlaczego tak jest i znalazłem na to pytanie trzy odpowiedzi.

Po pierwsze, może idą bo potrafią. Tutaj odniosę się do pewnej koleżanki która wysłała mi zdjęcie z Łomnickiej przełęczy przy trójce lawinowej, kwitując to stwierdzeniem, że pewne rzeczy są bezpieczne jak się wie jak je robić. Kilka miesięcy później okazało się, że wie również, jak wyjść bezpiecznie na Cho Oyu. W odniesieniu do takiej wiedzy i umiejętności można powiedzieć jedynie chapeau bas, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że tego dnia w tatry przyjechali jedynie najwyższej klasy alpiniści.


Drugą odpowiedź na to pytanie podsunął mi pewien wykład w KW na temat wypraw w Alpy. Podobno jesteśmy tam postrzegani jako towarzystwo skłonne do nadmiernego ryzykanctwa, a bierze się to z tond, że jak już zaplanujemy wyprawę, zbierzemy fundusze, sprzęt, pobierzemy urlopy i dojedziemy do podnóża góry, idziemy na szczyt bez względu na warunki. Droga którą pokonujemy w drodze do podnóża góry, kosztuje nas tak dużo, że postanawiamy zaatakować górę nawet w warunkach, w których w Tatrach skłonni bylibyśmy odpuścić. Ciekawa teoria, podparta statystykami i daje dużo do myślenia. Ale czy to możliwe, odnosząc to do zaobserwowanego zjawiska, że w ten kwietniowy poranek w tatrach byli sami mieszkańcy wybrzeża Bałtyku i nie mogli sobie odpuścić w ten dzień gór ze względu na odległość? Jest to równie prawdopodobne, jak to że wszyscy oni należą do klubu miłośników wędzonki krotoszyńskiej.


No i przychodzi czas by zastanowić się nad resztą osób, i choć było by kuszącym i wygodnym zamknięciem tematu gdybym określił ich idiotami, w takie powszechne zidiocenie również nie jestem w stanie uwierzyć. 
Wierzę, za to, że jak bym ich zapytał dlaczego chodzą w góry, każdy z nich albo odmówił by mi odpowiedzi, ze względu na brak czasu na wygłoszenie kolejnego traktatu filozoficznego na temat bytowania istoty ludzkiej w górskim otoczeniu, albo by taki traktat częściowo streścił. 


Tu myślę w dużej mierze leży nasz problem. Gdybyśmy zawsze przed wyprawą w góry przypomnieli sobie, że idziemy dla naszego widzi mi się, nikt nie pakował by się w kabały ryzykując wszystkim w walce o duże nic. Te góry stoją, są już zdobyte, żeby nie powiedzieć przedeptane. Można wrócić za tydzień, dwa albo za rok i dopiąć sprawę w o wiele korzystniejszych warunkach bez ryzyka, że ktoś inny zamiast nas zapisze się w kartach historii. Więc może nie warto do tych gór dorabiać za dużo ideologii, która prędzej czy później zacznie zalatywać lekkim fanatyzmem, który potem może prowadzić do nadmiernego ryzykanctwa, za które nie tylko w górach najwyższych można zapłacić najwyższą cenę.


W każdym razie pójście dalej oznaczało by spacerowanie przez siedem, osiem godzin po polu minowym. A w górach, jeśli kupujesz dużo losów na loterię, prędzej czy później wygrywasz.” Kilian Jornet

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

piątek, 20 maja 2016

Kilian Jornet: Ultramaratończyk, czy Edmund Hillary naszych czasów?




Kilian Jornet jest postacią która od zawsze wzbudzała we mnie skrajne wątpliwości. Czy to się dzieje naprawdę? Może ja jeszcze śpię po wyjątkowo udanej urodzinowej imprezie u koleżanki? Czy to Prima Aprilis? Ile razy czytałem o Kilianie miałem wrażenie, że to nie człowiek lecz maszyna, zamiast serca ma trzystu-konny silnik, hydrauliczne stawy i jak śpiewał Marek Grechuta „Od mózgu do ręki biegnie drucik nie nerw”. Potem nachodziła mnie odwrotna refleksja.  

           Być może jest to osoba którą determinacja do realizowania własnej pasji i podejmowania nowych wyzwań, ukształtowała do formatu kogoś kto może sobie pozwolić na robienie rzeczy niewiarygodnych. 

Kilian kondycyjnie jest w stanie „zaorać” chyba wszystkich, pokonuje granice możliwości ludzkiego organizmu, szokując opinię publiczną i tworząc własną legendę. Udowodnił już światu, że można z Cervini złoić wierzchołek Matterhornu i po niecałych trzech godzinach być z powrotem na dole. Pokazał również że da się w 5 godzin z Chamonix pobiec do Chamonix, zahaczając po drodze dach Europy.  


               Prócz tego Kilimanjaro, Aconcagua, Delani, Olimp, rekord goni rekord, więc mamy do czynienia z najwyższej klasy sportowcem. Nie dziwi zatem fakt, że gdy tylko wpadła mi w ręce jego nowa książka, postanowiłem się dowiedzieć jakim jest pisarzem.


Książka „Niewidzialne Granice” jest opowieścią o pewnej wyprawie w góry. Kupa skał, kamyczków przykrytych miejscami śniegiem i lodem oraz ciągnące się tup-tup oraz chrup-chrup w drodze do miejsca gdzie wychodzą fajne zdjęcia. Znamy to, przerabialiśmy to, czytaliśmy o tym setki razy, widzieliśmy na filmach a niektórym nawet zdarzało się oderwać od kanapy i przeżyć to na własnej skórze.  

       Po co zatem brać ją do ręki by kolejny raz odgrzewać kotlety?

Kluczem do zrozumienia potencjału tej książki jest człowiek który ją napisał. Kilian zabiera czytelnika na bardzo osobistą wyprawę w góry i pozwala bezkarnie podziwiać ich majestat, z jego perspektywy. Podczas tej „podróży” dowiadujemy się nie tylko o obranej drodze, warunkach pogodowych czy przebieg wyprawy. Kilian wpuszcza czytelnika do swojej świadomości cały czas ujawniając osobiste emocje, lęki, refleksje i przemyślenia, czyli to co sprawia, że „kupa skał śniegu i lodu ” staje się dla człowieka w górach świątynią skalnych i lodowych olbrzymów, przerażającą swoją surowością a jednocześnie zachwycającą bezgranicznie nieskazitelnym pięknem.  


                    Od pierwszej strony miałem wrażenie, że tę książkę bardziej przeżywam niż czytam, jestem częścią wyprawy i gdzieś tam razem z Kilianem prowadzimy dość poważną akcję górską. Ale tu nie chodzi tylko o akcję, bo równie ważni, jeśli nie ważniejsi w górach są ludzie! 


Pewnie dlatego będąc częścią wyprawy po złojeniu kolejnej góry siadamy z towarzyszami do stołu, stopniowo coraz lepiej się poznajemy rozprawiając całymi wieczorami na tematy związane z ogarniającym nas szaleństwem jakim jest Alpinizm. To jest kolejna mocna strona książki. Postacie w niej przedstawione są wyraziste, ciekawe, ludzkie a ich los nie jest czytelnikowi obojętny. To oczywiście jeszcze bardziej potęguje poczucie bycia na pokładzie tej karawany marzeń.

Tam na wierzchołkach nie znajdujemy niczego materialnego, z duchowego punktu widzenia natomiast, znajdujemy absolutnie wszystko.” Kilian Jornet

Pomimo tego, że całość mieści się na dwustu czterdziestu stronach, gdyby ten cytat był krokusem, książka stała by się Doliną Chochołowską zachwycających i niewyobrażalnie głębokich ludzkich przemyśleń. I to jest absolutnie najmocniejsza strona tego utworu. Te momenty które wybudzają czytelnika jak kubeł zimnej wody, za każdym razem gdy autor stawia tezę która bezpośrednio i osobiście odnosi się do życia każdego miłośnika gór.  

            Kilian stawiając swoje z pozoru nieinwazyjne tezy skutecznie zmusza do myślenia nad samym sobą i tego myślenia jest całkiem nie mało. 

Dzięki temu mamy szansę dowiedzieć się jakim pięknym i wrażliwym człowiekiem jest Kilian, i spojrzeć na pasję do gór z nowej, wielokrotnie zaskakującej perspektywy.

Komu polecam tę książkę? Na pewno wszystkim którym nie obce są: widok mapy, pakowanie plecaka, zamykanie drzwi od domu i otwieranie się na nowe miejsca, widoki i przeżycia zarówno te fizyczne jak i duchowe. Ale nie tylko… Ta książka ma w sobie coś narkotycznego, czytając ją dostajemy mikro-dawkę naprawdę fascynującej, dzikiej, wspaniałej, krwiożerczej i wręcz nieprawdopodobnie wciągającej przygody. Po jej przeczytaniu jest się na głodzie którego nawet najcięższy alkaloid nie jest w zdolny zaspokoić. To uczucie może oderwać od kanapy najbardziej zatwardziałego kanapowa.

" Kiedyś ktoś mnie zapytał: - "Dlaczego chodzisz po górach?" Odpowiedziałem, że ludzi można podzielić na dwa rodzaje:
a) na tych którym nie trzeba tej pasji tłumaczyć.
b) na tych którym się jej nie wytłumaczy. " Piotr Pustelnik

No i właśnie…

Szczególną grupą osób które podczas czytania będą doznawały ponad wyobrażalnie silnego Katharsis są ludzie pasjonujący się górami. W tym gronie będzie ostra faza, plaskające facepalmy i chroniczne wynotowywanie cytatów, cholernie mocnych cytatów. Potem książka trochę odpocznie, lecz nie zdąży się zbytnio zakurzyć, bo ostrzegam, że na pierwszym czytaniu na pewno się nie skończy.

Bon Appetit.

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca