Bardzo często pada pytanie „Dlaczego my chodzimy po górach”? I choć odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta. Ludzkość (w tym także ja:P) wyspecjalizowała się w komplikowaniu prostych rzeczy, jak małe dziecko w niszczeniu zabawek.
Dorabiamy sobie szereg, pułk, albo całą armie najrozmaitszych ideologii,
mieszając w to najbardziej mistyczne bóstwa, wierzenia i dążenie do wolności.
Opowiadamy o przekraczaniu granic własnych możliwości, fizycznych czy
psychicznych ubierając to w tak piękne słowa, że ten ideologiczny pasztecik
jeszcze przed upieczeniem zaczyna nam bardzo smakować, a z czasem uzależniać.
Przekonujemy sami siebie, że góry są całym naszym życiem, albo że tylko tam
czujemy, że naprawdę żyjemy. W końcu zaczynamy tak mocno wierzyć w nasze
górskie przekonania, że oczywista odpowiedź na to pytanie staje się wręcz
absurdem. A brzmi ona:
Chodzimy w góry dla
naszego widzi mi się!
Ostatnio koleżanka po zejściu z gór powiedziała że „wykonaliśmy kawał dobrej, nikomu
nie potrzebnej roboty”.
Gdy to usłyszałem, mój światopogląd nagle stanął do góry nogami
(jak na tym zdjęciu powyżej), moje przekonania miotając się w
konwulsjach próbowały się jeszcze chwilę bronić. Nie pamiętam, żebym na
przestrzeni ostatnich lat usłyszał coś równie mądrego i drażniącego zarazem.
Niestety taka jest prawda, chodząc w góry niczego nie tworzymy, żadnej
wartości, nikogo nie ratujemy, nic nie wygrywamy. Idziemy w góry wyłącznie po
to żeby je zdobywać i w nich coś duchowo przeżywać, czyli dla swojej dzikiej
intymnej a może i egoistycznej satysfakcji. A biorąc pod uwagę, że stawką w
tej grze jest, było nie było, nasze życie, warto w nią grać szczególnie
zachowawczo! I tak to staram się robić… niestety wymaga to sporych nakładów, a tak
poza wszystkim, nie zawsze mi to wychodzi bo również zdarza mi się czasem
wpakować w nie małą kabałę.
Jako że nie pozjadałem wszystkich rozumów, daleko mi od przechodzenia na
intelektualną dietę. Mam polakowaną całą armię fanpage’y kół podróżniczych,
klubów wysokogórskich oraz okolicznych festiwali tematycznych odbywających się
cyklicznie. Kilka razy w miesiącu facebook bombarduje mnie wydarzeniami, a ja
chodzę jak oszołom kiedy tylko dam radę i słucham goprowców, toprowców,
przewodników, podróżników, instruktorów, alpinistów, himalaistów oraz pozostałych
przedstawicieli gatunków górskiego uzależnienia, czytaj-prelegentów. I nawet
jak wiem, że będzie to trzeci wykład lawinowy na przestrzeni pół roku, i
większość rzeczy zabrzmi co najmniej znajomo, to zawsze warto ruszyć tyłek z
kanapy. Po pierwsze dlatego, że prawie na pewno coś nowego do tej głowy wleci i
tam zostanie(przynajmniej na jakiś czas), choćby miał by to być jakiś mało
istotny szczegół, a po drugie to co tam już w głowie jest dość długo i za
niedługo mogło by wylecieć, po odświeżeniu na pewno tak szybko nie ucieknie.
Poza prelekcjami na żywo, nie stronie również od czerpania wiedzy z ogólno
dostępnej literatury. Jak by kogoś to interesowało mogę śmiało polecić zarówno
pozycję „Lawiny, przewodnik dla narciarzy i turystów” wydawnictwa Tatrzańskiego
Parku Narodowego, jak i „Góry, wolność i przygoda” wydawnictwa Galaktyka. Tak
czy owak zabawa w góry, zabiera mi mnóstwo czasu, nie tylko w górach.
Drugim kosztem są
słynne wycofy.
Pamiętam jak w kwietniu wybraliśmy się koło szóstej z kuźnic na Kościelec.
Piękna pogoda, widoczność marzenie, ciepełko. Mogło by się wydawać, że w tej
rajskiej sielance będziemy rozpływać się aż do szczytu. Nagle około godziny
dziesiątej usłyszeliśmy taki dźwięk jak by skorupa ziemska rozłupywała się na
pół. Rzut oka na najbliższe zbocza, celem odpowiedzenia sobie napytanie, czy to
na pewno nie na nas spadają właśnie setki ton śniegu. Dopiero gdy odpowiedź na
to pytanie była już znana, można było z wciąż jeszcze goniącą pikawą, rozglądać
się po okolicznych stokach i podziwiać rozgrywający się spektakl. I to nie jest
tak, że jak jestem w miejscu bezpiecznym, to czuję się bezpiecznie… O lawinach
fajnie się teoretyzuje, dyskutuje, wymienia się ich rodzaje, fazy zbierania
śmiertelnego żniwa na skutek urazów, duszenia czy hipotermii. Czasem traktowałem lawiny jak złego potworka,
którego nie chciałbym spotkać, ale w momencie gdy po raz pierwszy stałem tam na
miejscu i widziałem te tony śniegu ropierdalające całe zbocze, dopiero zaczęło
do mnie dochodzić, że w obliczu tego cholerstwa, ludzkie życie gaśnie jak
świeczka.
Pierwsza oberwała się północna Świnica, jakieś kilkanaście minut później
wschodnia Skrajna Turnia, przecinając drogę którą szedłem kilkanaście miesięcy
temu, w lutym w kierunku żlebu Świnickiego. To jest dopiero szok. Gdy widzisz,
że szlak którym kiedyś szedłeś, uważając go za lawinowo bezpieczny leży teraz
pod tonami śniegu. Fakt, że gdy tam szedłem warunki były o niebo lepsze, śnieg
był zmrożony, a wręcz zabetonowany, ale czy na pewno nie było żadnego ryzyka?
Potem znowu Świnica dała czadu, kolejny oberwał się Beskid (i to od samej góry
gdzie jest trawers wiec to na pewno nie pojechało samoczynnie), a ostatnią
gwiazdą festiwalu zgrozy okazał się być sam Kościelec. Nie trudno się domyślić
jak każda taka mała apokalipsa wpływa na motywację kontynuowania wycieczki. To, że zawróciliśmy jest dla mnie tak oczywiste, jak
„odsunięcie się od krawędzi peronu”, gdy wjeżdża tam kilkaset ton żelaza i
stali. Nie
mniej jednak skupmy się na faktach.
Jeżeli chodzi o sytuację lawinową, powszechnie znane jest twierdzenie, że
północne stoki, wiosną są o niebo bezpieczniejsze od południowych. Jest to
spowodowane ekspozycją na działanie promieni słonecznych, ich kontem padania i
wielkością oddziaływania na pokrywę śnieżną… tak czy siak całość jest logicznie
spójna. Aż w końcu zdarzył się dzień, w którym na moich oczach od północnej
strony zeszły cztery lawiny, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, że powinny
lecieć z drugiej strony, nie odwracając mi moich wyobrażeń dotyczących bezpieczeństwa
o 180 stopni. Nie mniej jednak płynie z tego jeden oczywisty wniosek: Było za
ciepło! A skoro było za ciepło, przez co
warunki były, dyplomatycznie mówiąc, co najmniej dyskusyjne, to dlaczego te
wszystkie czarne kropeczki szły dalej w tym samym kierunku?
Kropeczki idące w stronę Świnicy dalej pięły się stronę Świnicy, miłośnicy
Kościelca, zdobywali Kościelec i choć warunki wskazywały by na to, że najlepszą
decyzją jaką można podjąć było by udanie się do schroniska na zimne piwo,
ludziska kontynuowali zdobywanie świata jakby nic nadzwyczajnego się nie stało.
Zastanawiałem się długo dlaczego tak jest i znalazłem na to pytanie trzy
odpowiedzi.
Po pierwsze, może idą bo potrafią. Tutaj odniosę się do pewnej koleżanki która
wysłała mi zdjęcie z Łomnickiej przełęczy przy trójce lawinowej, kwitując to
stwierdzeniem, że pewne rzeczy są bezpieczne jak się wie jak je robić. Kilka
miesięcy później okazało się, że wie również, jak wyjść bezpiecznie na Cho Oyu.
W odniesieniu do takiej wiedzy i umiejętności można powiedzieć jedynie chapeau
bas, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że tego dnia w tatry przyjechali
jedynie najwyższej klasy alpiniści.
Drugą odpowiedź na to pytanie podsunął mi pewien wykład w KW na temat wypraw w
Alpy. Podobno jesteśmy tam postrzegani jako towarzystwo skłonne do nadmiernego
ryzykanctwa, a bierze się to z tond, że jak już zaplanujemy wyprawę, zbierzemy
fundusze, sprzęt, pobierzemy urlopy i dojedziemy do podnóża góry, idziemy na
szczyt bez względu na warunki. Droga którą pokonujemy w drodze do podnóża góry,
kosztuje nas tak dużo, że postanawiamy zaatakować górę nawet w warunkach, w
których w Tatrach skłonni bylibyśmy odpuścić. Ciekawa teoria, podparta
statystykami i daje dużo do myślenia. Ale czy to możliwe, odnosząc to do
zaobserwowanego zjawiska, że w ten kwietniowy poranek w tatrach byli sami
mieszkańcy wybrzeża Bałtyku i nie mogli sobie odpuścić w ten dzień gór ze
względu na odległość? Jest to równie prawdopodobne, jak to że wszyscy oni
należą do klubu miłośników wędzonki krotoszyńskiej.
No i przychodzi czas by zastanowić się nad resztą osób, i choć było by kuszącym
i wygodnym zamknięciem tematu gdybym określił ich idiotami, w takie powszechne
zidiocenie również nie jestem w stanie uwierzyć. Wierzę, za to, że jak bym ich zapytał dlaczego
chodzą w góry, każdy z nich albo odmówił by mi odpowiedzi, ze względu na brak
czasu na wygłoszenie kolejnego traktatu filozoficznego na temat bytowania
istoty ludzkiej w górskim otoczeniu, albo by taki traktat częściowo streścił.
Tu myślę w dużej mierze leży nasz problem. Gdybyśmy zawsze przed wyprawą w góry
przypomnieli sobie, że idziemy dla naszego widzi mi się, nikt nie pakował by
się w kabały ryzykując wszystkim w walce o duże nic. Te góry stoją, są już
zdobyte, żeby nie powiedzieć przedeptane. Można wrócić za tydzień, dwa albo za
rok i dopiąć sprawę w o wiele korzystniejszych warunkach bez ryzyka, że ktoś
inny zamiast nas zapisze się w kartach historii. Więc może nie warto do tych
gór dorabiać za dużo ideologii, która prędzej czy później zacznie zalatywać
lekkim fanatyzmem, który potem może prowadzić do nadmiernego ryzykanctwa, za
które nie tylko w górach najwyższych można zapłacić najwyższą cenę.
„W każdym razie
pójście dalej oznaczało by spacerowanie przez siedem, osiem godzin po polu
minowym. A w górach, jeśli kupujesz dużo losów na loterię, prędzej czy później
wygrywasz.” Kilian
Jornet
Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) https://www.facebook.com/wojownicykoscielca