wtorek, 28 kwietnia 2015

PORAŻKA CZY NIE?? Historia pewnego wycofu...



Przekraczając własne granice, dowiadujemy się kim jesteśmy, co jest dla nas naprawdę ważne oraz jakimi wartościami kierujemy się podejmując najtrudniejsze decyzje. Tego dnia odebrałem jedną z najwspanialszych lekcji i poznałem odpowiedzi na pytania których wcześniej nawet nie potrafiłbym sformułować.



Pomysł narodził się nieoczekiwanie, trochę  jak „grom z jasnego nieba”, albo będąc bardziej precyzyjny „z rudej blogosfery” Ale nie z jakiejś dzikiej, gwiazdorzącej, wrednej, atakującej z zaskoczenia i wysysającej soki życiowe. Wręcz przeciwnie, z takiej górskiej, przyjaźnie nastawionej, inteligentnej, nie nachalnej i na domiar złego dowcipnej i cholernie dobrze się czytającej. Na widok pojawiającej się na horyzoncie przygody nie zastanawiałem się zbytnio czy jechać, tylko zwyczajnie „kiedy?”.



Przeciwnika wybraliśmy sobie od razu. Był wysoki, masywny długi i cholernie samotny. Prowadziła na niego jedna oficjalna droga na dodatek bez śladu obecności człowieka od co najmniej tygodnia (co nie ukrywam, było dla mnie zaskoczeniem). Ekipa też była jedyna w swoim rodzaju,  bo zaprosiłem na wyprawę jeszcze jedną rudą koleżankę, więc ogólnie rzecz biorąc weekend był bardzo kolorowy:) Ale gdzieś trzeba znaleźć jakiś punkt zaczepienia tej historii od którego zacznę ją opowiadać…





Była sobota, był wieczór i było ich dwóch, stali spokojnie przed schroniskiem w roztoce popijając ochoczo wiśniówkę gdy nagle z lasu wyłoniła się postać rudej dziewczyny. Chyba byli zdziwieni, to nie oni na nią czekali, ale i tak wywiązała się konwersacja. Byłem trochę zaniepokojony, bo powinna była już dotrzeć, więc zadzwoniłem żeby dowiedzieć się co się stało. Wyszliśmy przed schronisko i tam poznałem tę wesołą dwójkę. Dalej wieczór przebiegał bardzo „schroniskowo”. Piwo, wiśniówka, malinówka, przelewały się w rytm ciekawych niezwykłych historii. My mięliśmy w planach naszą wielką górę, oni jeszcze 200m większą, czyli największą, również z krzyżem. My mięliśmy mapę, oni przewodnika zatem generalnie szanse były wyrównane, tylko godzina zaczynała robić się późna więc porozchodziliśmy się po pokojach i spróbowaliśmy się wyspać.



Ranek był mało przyjemny i zaczął się bardzo wcześnie. W sumie to niewiele pamiętam, smak wołowiny z puszki, szukanie raków po suszarni, tak naprawdę porządnie obudziłem się wyjeżdżając z palenicy gdy z ciekawości nacisnąłem hamulec i zauważyłem że droga hamowania po dziewiczej zaśnieżonej drodze jest tylko trochę krótsza od trasy którą mamy przejechać.




Dojechaliśmy do małego miasteczka, położonego u podnóża wielkiej góry. Nigdy tu nie byłem, nawet nie sądziłem że będę i byłem nieziemsko szczęśliwy że jestem, wszystko było tak przyjemnie obce a widok był imponujący, napawał optymizmem i wiarą w sukces wyprawy. Jak sobie pomyślę że w ciągu ostatnich 12 miesięcy przedeptałem drogę do Murowańca kilkadziesiąt razy, a parę km dalej są takie cuda to nóż mi się kieszeni otwiera. Było koło 7:00 gdy ruszyliśmy wzdłuż torów jakiejś chyba-kolejki. Pogoda była prawie jak marzenie, dlaczego? Przecież z doniesień portalowych miała być śnieżna masakra, tymczasem było lekkie zachmurzenie, przyjemny wiaterek, całkiem dobra widoczność, słońce nie dawało popalić. Było idealnie. Pomimo zachwycania się, nowym otoczeniem, fotografowania i spokojnego tempa muszę przyznać, że start mięliśmy bardzo dobry. Potem niestety szlak skręcił w las i zaczęły się pierwsze schody. 





Śnieg-niespodzianka, za każdym razem gdy robisz krok istnieje prawdopodobieństwo, że wpadniesz w niego nogą „po jaja”. (w związku z tym, że określenie po jaja wzbudziło w koleżance dużo sprzecznych emocji, oficjalnie oświadczam, że lądowaliśmy w białym dziadostwie po krocze, solidarnie i bez względu na konstrukcję naszych wspaniałych układów rozrodczych:D ). A lądowaliśmy w śniegu naprawdę często, zawsze z zaskoczenia, przyjmując uderzenie waz na jedno raz na drugie kolano. Muszę stwierdzić, że było to mało przyjemne i bardzo kontuzjogenne, ale nikt nie mówił że zawsze musi być łatwo, o zwalonym drzewie w poprzek szlaku też nikt nie mówił, z resztą o czym tu gadać…





Biorąc pod uwagę warunki, w zadziwiająco dobrym czasie doszliśmy do metalowego tarasu z którego rozciągał się nieziemski widok na góry, tym razem skrzętnie zakamuflowane pod warstwą chmur. W tym miejscu skończył się nasz spacerek po lesie i zaczęła kosówkowa przygoda. Dalej rozciągała się przed nami ziemia niczyja, teren nie skażony obecnością człowieka od wielu dni. Jedyny dowód na to że pod tym śniegiem jest jakiś szlak, stanowiła cienka, niebieska przerywana linia na mojej mapie, tymczasem w rzeczywistości malował się przed nami zwarty labirynt kosówkowych korytarzy.



Trzeba w niego wejść, trzeba przez niego przejść, i to było oczywiste, nie ma innej drogi. Problem polegał na tym, że nie do końca wiadomo gdzie powinniśmy z niego wyjść. Korzystając z dobrej widoczności postanowiliśmy kierować się w stronę pierwszej kopułki szczytowej. Droga przez kosówkę okazała się jeszcze bardziej upierdliwa i zapadająca się, niż przez las, co nie ukrywam, zjadło nam trochę czasu.





Gdy wyszliśmy z tej kosówki zaczęła się zabawa zupełnie innej kategorii. Mięliśmy do pokonania dość spore pole pokryte głazami o zróżnicowanych rozmiarach i kształtach a to wszystko przykryte było niestabilnym śniegiem. Miejscami w śniegu były dziury i można było podziwiać sporej wielkości szczeliny między skałami i zobaczyć po czym tak naprawdę chodzimy. Choć chodzimy to jest bardzo odważne stwierdzenie, bo w takim terenie więcej było sondowania niż chodzenia. Z każdym krokiem trzeba się kijkiem grzecznie zapytać czy w miejscu gdzie chcesz postawić nogę jest głaz czy szczelina, jak głaz to jak duży, czy stabilny, pod jakim kątem nachylony…to dopiero czasochłonna zabawa. Co się tam nadziubałem kijkiem to moje. W każdym razie szliśmy bardzo powoli, a ziejące w koło szczeliny nie napawały optymizmem. Tutaj też zapaliła się pierwsza czerwona lampka, ponieważ nikt już chyba nie miał wątpliwości że szlak może być poprowadzony każdą inną drogą, ale na pewno nie tą. Potem dodatkowo zrobiło się jeszcze bardziej szczeliniaście i stromo, co prawdopodobnie skłoniło mnie do wyrażenia jakichś wątpliwości, na które w odpowiedzi usłyszałem „walcz! wojowniku Kościelca” :D





Ta walka trochę jeszcze potrwała, powspinaliśmy się troszkę po kamólcach, z każdą chwilą byliśmy coraz wyżej a pierwsza kopułka stawała się przyjemnie coraz bliższa. Po jakimś czasie z radością weszliśmy w zarąbane śniegiem „po kokardy” strome śnieżne pole/żleb z naciskiem na to drugie, gdzie w końcu można było się normalnie poruszać. Niestety nic bardziej mylnego, wyszliśmy może 20-30 metrów w górę prawym skrajem, gdy zapadłem się po raz drugi w białe dziadostwo „po jaja” w mgnieniu oka wszystkie żarty się skończyły i zacząłem po prędce analizować co my właściwie wyczyniamy.





Jest godzina 11:00 znajdujemy się w żlebie/płycie nachylonej pod kątem 40 stopni tak lekko, jest drugi stopień zagrożenia lawinowego z naciskiem, że jest na plusie więc zagrożenie wciąż rośnie. W komunikacie jest takie słoneczko które pokazuje że szczególnie niebezpieczna jest wystawa południowa i wschodnia a dokładnie tam się znajdujemy. Jesteśmy już na wysokości prawie 1800m, a śnieg pod spodem nie jest w stanie miejscami utrzymać ciężaru szczuplutkiej dziewczyny, jest mokry, jest ciężki, jest lawiniasty jest go sporo i wciąż się topi.



Teraz gdybanie.



Gdyby udało nam się pomimo wszystko wbić na grań na wysokości pierwszej kopółki(brakło nam niecałe 100m), od szczytu dzieliło nas jeszcze jakieś 3 godziny przejścia granią prawdopodobnie udekorowaną także topiącymi się, mokrymi i ciężkimi nawisami śnieżnymi. Przecieranie szlaku na takiej grani, na której żadne z nas nigdy nie było, to byłaby chyba większa głupota niż przejazd rysą na jabuszku:) No i oczywiście warto wziąć po uwagę powrót, a po całym dniu nasz kochany żlebik/płytka pod pierwszą kopułką byłby jeszcze bardziej mokry i „odjazdowy”.



Pozbierałem te wszystkie myśli do kupy, a trwało to jakieś 30 sekund, zapaliły się wszystkie czerwone lampki, zaczęły mrugać jak choinka w Boże Narodzenie i zdałem sobie sprawę, że padł na mnie przykry obowiązek zawrócenia naszej wyprawy o 180 stopni.





Nie wiem co przeważyło, czy wyraz twarzy „żarty się skończyły”, czy argumenty merytoryczne, ale nie było ani sprzeciwów, ani kontrargumentów. Miała miejsce jedna nienachalna propozycja, „podejdźmy jeszcze kawałek”, zrobiłem kilka kroków i znowu się zapadłem. Można było odnieść wrażenie że myśleliśmy o tym samym a cała sprawa rozbijała się o to kto pierwszy wypowie to na głos.



Droga w dół była tylko potwierdzeniem słuszności tej decyzji, bo z kwadrans na kwadrans chodziło się coraz trudniej. Pomimo tego że śnieg był już wstępnie wydeptany zapadaliśmy się jeszcze bardziej. W pewnym momencie znudzony ciągłym wykopywaniem się, zacząłem ochoczo raczkować na wstecznym, aby sprawdzić czy rozłożenie masy na większej powierzchni coś pomoże i muszę przyznać, że ta technika sprawdzała się znakomicie, w dodatku „alpinizm raczkujący” rozbawiał mnie do reszty. Ogólnie dzięki raczkowaniu trzeba przyznać, że droga na dół poszła całkiem sprawnie i bez większych niespodzianek…



Porażka czy nie porażka..



Krzysztof Wielicki wielokrotnie powtarzał że nie ma porażek, są tylko nowe doświadczenia… Musze przyznać że gdy usłyszałem te słowa po raz kolejny po tej wyprawie, wreszcie zrozumiałem o co ma na myśli. A może warto pójść o krok dalej i uznać, że każda słuszna decyzja podjęta na gorąco w trudnych warunkach jest małym sukcesem? Jedno jest pewne, w górach jesteś żywy dotąd dopóki myślisz i podejmujesz decyzje…nie ważne czy jesteś na szlaku, czy poza nim, czy jest dwójka czy jedynka, czy popadasz w paranoje pod zmrożonym na beton żlebem świnickim… wątpliwości przychodzą w różnych momentach i nie wszystkie są racjonalne, warto je przemyśleć i nie należy ich lekceważyć.



To była cholernie dobra decyzja.



Jeszcze jadąc w cieplutkim samochodzie w stronę Krakowa dowiedzieliśmy się że tego samego dnia Rysy wyjechały ludziom spod buta, na szczęście tym razem bez ofiar. Ten stok powinien być bardziej zmrożony ze względu na północną wystawę, a jednak coś tam poszło nie tak tego dnia.



Do tego warto zadać sobie pytanie, czy warto za wszelką cenę, w trudnych niestabilnych warunkach walczyć o gówniany szczyt na który za dwa miesiące będzie można wyjść w sandałkach i krótkich spodenkach??



Moim zdaniem nie warto.



Pamiętasz dwójkę chłopaków od których zacząłem snuć tę opowieść? Dlaczego akurat od nich? Co oni wnoszą do tej historii? Ich przewodnik tego samego dnia również stwierdził że warunki są niebezpieczne i odmówił im wyjścia na Gerlach!!



Mam teraz wrażenie że góry taki odwieczny sprawdzian wielokrotnego wyboru. Niestety od tego jakie odpowiedzi zaznaczysz zależy długość Twojego życia, a czasem nie tylko twojego ale i dwóch rudych kobiet:)

Wie ktoś co to była za górka?









 
Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca
















piątek, 3 kwietnia 2015

Drogi czytelniku, turysto, taterniku, alpinisto, himalaisto a zwłaszcza turysto z klapkami na giewoncie.


#WojownicyKoscielca   #ŚwiniacaSmakujeWeŚrode  #PogodaWażnaSprawa #ZefirekNaRakoniu 

Drogi czytelniku, turysto, taterniku, alpinisto, himalaisto a zwłaszcza blondynko z klapkami na giewoncie. Chcę abyś wiedział, że wszystko cokolwiek napiszę poniżej jest napisane śmiertelnie poważnie! Tak, celowo użyłem sformułowania śmiertelnie, gdyż takie mogą okazać się konsekwencje gdy ktoś nie potraktuje tego co piszę na serio. Bardzo zależy mi na wzajemnym zrozumieniu, więc biorąc pod uwagę, że zaczynają się święta a jest to okres w którym w domach królują różne polskie tradycje, zacznę wgryzać się w temat nieco od kuchni przywołując popularną potrawę zwaną rosół.



Nie jest moim celem obrażanie niczyich zdolności kulinarnych, lecz niestety z przykrością lecz stanowczo stawiam Cię właśnie przed faktem, że z mojej perspektywy jest to tylko tłusta woda. Bez względu na to jakie i ile gatunków mięsa umieścisz w garnku, oraz jakie warzywa się w nim znajdą, uważam że ten twór nie jest nawet potrawą, lecz mniej lub bardziej udanym półproduktem. Podam przykład: Jeżeli w swojej fantazji kulinarnej posuniesz się o krok dalej i dorzucisz do rosołu cztery puszki pomidorów, a nawet trochę bazylii, podbijesz kulinarnie moje kubki smakowe, kto wie, może stanę się twoim niewolnikiem. Możesz też dodać do niej startych ogórków kiszonych, śmietany i również wyjdzie z tego potrawa która szybko znika z talerza a ja wykazuję przy niej pewne słabości. I teraz: możesz mnie zrozumieć, znienawidzić, albo uznać „challenge accepted” i zaprosić na obiad.



Podsumowując wątek kulinarny: dla mnie rosół nie jest jadalny! Napisałem to jako człowiek oraz jako blogger, napisałem to SUBIEKTYWNIE i tak należy do tego podchodzić. A teraz przejdę na tematy GÓRSKIE, i nie będzie to opowieść o piciu zupy pomidorowej na rysach.



Blogger to taka osoba która idzie przez życie i opisuje je tak jak je widzi dodając to tego pewne przemyślenia. I tak: jedni piszą o górach, drudzy o sukienkach a trzeci o zapiekanych brukselkach z beszamelem(przepraszam, musiałem). Jeszcze raz podkreślę, że słowem klucz określającym każdego bloggera jest SUBIEKTYWNOŚĆ, i tak też należy traktować każdy wpis na blogu bez względu na poruszaną w nim tematykę.



Wgryzę się w temat jeszcze głębiej. Nazywam się Marcin Mucha, często chodzę po górach, uwielbiam to robić! Od jakiegoś czasu spisuję swoje wyprawy aby kiedyś mieć możliwość wrócić do nich i pobudzić nie zawsze doskonałą pamięć aby postawiła mi każdą jedną spisaną przygodę jeszcze raz przed oczami z detalami, strachem i wątpliwościami włącznie! Publikując to dzielę się tym z Tobą i jeżeli to lubisz, to fajnie, ale jeżeli to nienawidzisz, to też fajnie, bo przecież wielkość człowieka mierzy się ilością i siłą jego wrogów. Natomiast jedno chcę powiedzieć jasno, prosto i wyraźnie, specjalnie dla Ciebie i zrozum to bo to może uratować Ci życie.



Jesteś w stu procentach odpowiedzialny za swoje życie!



Choćbyś przeczytał na moim blogu, lub na jakimkolwiek innym, że wyszedłem na Giewont w japonkach, na Rysy zimą w stroju kąpielowym, a nawet na Nanga Parbat bez tlenu, nic nie zwalnia cię z obowiązku brania odpowiedzialności za własne decyzje! KROPKA



Jeżeli zapragniesz wyjść w góry, o tym czy uda Ci się wrócić z nich żywym decydują takie czynniki jak: warunki pogodowe jakie Ty w danym dniu zastaniesz, Twoja kondycja fizyczna, Twoja odporność psychiczna, Twoje doświadczenie, wiedza jaką Ty nabyłeś, sprzęt którym się posługujesz oraz twoja poziom preferencji ryzyka. Jeżeli napisałbym, że coś jest łatwe, to znaczy ni mniej ni więcej tylko tyle, że biorąc pod uwagę wszystkie wymienione czynniki odnoszące się danego dnia do mojej osoby, nie sprawiało mi to problemu. Natomiast Ty idąc czy będąc w górach, bez względu co i gdzie przeczytałeś, masz OBOWIĄZEK samodzielnie analizować wszystkie czynniki ryzyka w danej sytuacji pod kątem TWOICH możliwości i podejmować samodzielne decyzje. Jeżeli się do tego nie poczuwasz, przepraszam, że to napiszę, mój blog nie jest dla Ciebie.



Przykład: Każdy ma jakieś marzenia, nawet bloger-zabijaka, jedne są prostsze do realizacji, inne wymagają większych nakładów. Jednym z moich marzeń jest postawić dwie kolczaste stopy oraz czekan na szczycie pewnej popularnej strzelistej skałki w rejonie morskiego oka. Mam dwa problemy: po pierwsze nie posiadam liny, po drugie od kilku lat nie założyłem żadnego stanowiska. Jak że diabelski błysk w moim oku mogły ujrzeć osoby, które twierdziły, że da się na niego wejść bez absolutnie żadnej asekuracji. Jedna nawet zgodziła się towarzyszyć mi w takiej wyprawie! No i co? Przemyślałem i nie poszedłem! I nie dlatego że bym nie wyszedł… tylko nie do końca jestem pewien czy bym zszedł! A nie wyobrażam sobie większego upokorzenia niż tłumaczenie dyżurnemu ratownikowi, że stoję właśnie na szczycie mnicha, nie mając nawet uprzęży i miło by było gdyby ktoś przyniósł mi z dołu uprząż i linę do zjazdu. Bezapelacyjnie zostałbym wtedy najsławniejszym blogerem w tym kraju i byłbym przywoływany częściej niż pan „rysujący” zimą w dresiku. Więc zmierzyłem siły na zamiary, zrezygnowałem z czegoś na czym mi zależało i tego samego wymagam od Ciebie!



Drugi przykład: Weźmy pod uwagę pierwszy lepszy tekst z relacją z wyprawy, np. Świnica, wierzchołek taternicki. Znam osobiście osoby, które czytając to odniosły wrażenie że jest to opowieść której przebieg w świecie Tolkiena mógłby wyglądać mniej więcej tak: Tydzień przed ostateczną bitwą o śródziemie, pewien szukający adrenaliny mieszkaniec osady zwanej Gondor, w przypływie ułańskiej fantazji wszedł do Mordoru otwierając „z buta” czarną bramę. Nie zważając na napotkane kohorty orków, z rękami w kieszeniach człowieczek przeszedł niezauważony przez najeżoną niebezpieczeństwami strefę śmierci, po czym wspiął się na szczyt twierdzy, pokazał panu ciemności środkowy palec, machając do niego drugą ręką, żeby na pewno zauważył!



Naprawdę tak niektórzy to odbierają i ja się tym osobom nie dziwię, ale jest jeszcze druga, taka tyci-tyci malutka grupeczka czytelników, która jasno i wyraźnie dała mi do zrozumienia, że ja się podniecam, a po pagórkach chodzę, bo góry zaczynają się od 4k mnpm, a najlepiej żeby miały ponad 6!



Oczywiście tej grupie czytelników się nie dziwię jeszcze bardziej, dla nich taki tekst to musi mieć wartość komiczno-rozrywkową. To trochę tak jakbyście zrobili zimą Wielką Koronę Tatr i przeczytali jak gość rozpisuje się na blogu o nieprawdopodobnej walce człowieka z żywiołem przy pokonywaniu w lecie masywu Gubałówki! I dokładnie tak należy rozumieć znaczenie słowa SUBIEKTYWNOŚĆ czytelnika, jest ich wielu, każdy odbierze inaczej każdy jeden mój tekst.



Teraz napiszę jakie mam oczekiwania w stosunku do CIEBIE, bo je mam. Ja oraz każdy inny bloger którego czytasz, nie znam Cię, nie wiem jakim sprzętem dysponujesz, w jakiej jesteś kondycji, jakie zło wytrzyma twoja psychika, nie wiem po prostu nic! Więc odpowiedzialność za wszystkie Twoje decyzje bez względu na to co przeczytasz na blogu spadnie na Ciebie i masz ją PRZYJĄĆ DO WIADOMOŚCI BEZWARUNKOWO! Ja jako bloger, życzę Ci czytelniku wszystkiego najlepszego, nawet zdobycia korony Himalajów, ale to Ty masz obowiązek myśleć i decydować czy i kiedy będziesz na to gotowy!



Dobra, to przyszła pora żebym jeszcze siebie w tym wszystkim jeszcze solidnie wytłumaczył.



Dlaczego tak uparcie rozpisuję się o rzeczach tak absurdalnie oczywistych?



Bo nie tak dawno dowiedziałem się, że są na tym świecie osoby, które żyją złudzeniem, że blogger ma być jak porządna Mamusia i świecić przykładem. Zły bloger który pokazuje brzydkie rzeczy, a jeszcze gorszy ten który robi rzeczy ryzykowne i niebezpieczne! Najgorsi blogerzy to tacy którzy nie dość że to robią, to jeszcze ciekawie o tym piszą, a przecież jest jasne, że powinni o tym milczeć i się tego wstydzić, prawda? A jak już są na tyle bezczelni że chodzą po tych niebezpiecznych górach podejmując ryzyko na ich akceptowalnym poziomie i cholera uda im się przeżyć i o tym napisać coś ciekawego to niech będą świadomi, że jak ktoś się zainspiruje pojedzie w góry i zabije to bloger będzie się smażyć za to całą wieczność w kotłach belzebuba… Więc pragnąc być fair w stosunku do Ciebie drogi czytelniku postanowiłem rozwiać jakiekolwiek wątpliwości „na wszelki wypadek”, i dla twojego dobra:)



A jeśli mi nie wierzysz, że takie rzeczy się dzieją polecam przykład książkowy, historia miażdży jajka na wielkanocne do postaci omleta a komentarze jeszcze bardziej :




Mniej książkowego nie podam, ale jak by nie istniały i nie wykopywały starych wątków, na pewno nie dowiedziałbym się o tej historii z Kazbekiem.



Mam nadzieję że nikogo nie uraziłem, życzę wszystkim czytelnikom Wesołych Świąt! 







Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca


Mieszanka GÓRSKIEJ REFLEKSJI, CYFEREK i SIENCE-FICTION :D

fot. Andrzej Mikler Międzynarodowy Przewodnik Wysokogórski IVBV




Piękną zimę mamy tej wiosny. Pogoda jaka jest każdy widzi i o górach wysokich możemy sobie bardziej pogdybać niż w nich pospacerować. Ma to niewątpliwe konsekwencje na zdrowiu zarówno fizycznym jak i psychicznym każdego miłośnika gór a czasem może skłaniać do dziwnych i mrocznych refleksji.



Co się stało z wiosną? W Tatrach Królowa śniegu zaprowadziła reżim autorytarny kpiąc sobie w najlepsze z obowiązujących międzynarodowych podziałów na pory roku, zarówno kalendarzowe, jak i meteorologiczne. Jej śnieżne kohorty przetoczyły się przez dolinę Chochołowską i wycięły w pień od miesięcy wyczekiwane przez co poniektórych krokusy(37 cm śniegu, nie miały żadnych szans! ! !).



Coś chyba tutaj nie zadziało i wcale nie twierdzę, że wina leży po stronie pogody. Zatem skoro w tym specyficznym mikroklimacie, jakim są tatry podziały na pory roku są delikatnie mówiąc „o dupę rozbić”, a my nie mamy jakiegokolwiek argumentu który mógłby przekonać pogodę żeby tańczyła tak jak kalendarz jej zagra, może trzeba w takim razie „odwrócić kota ogonem”?



Teraz Uwaga! Stawiamy świat na głowie!



Według obecnie panującego porządku, zakładamy że astronomiczna wiosna zaczyna się 20 lub 21 marca, a meteorologiczna 9 marca. Niestety, jako że mówiąc nieładnie, zima ma to w dupie, a my na chwile pozwólmy sobie założyć że się z nią w tej kwestii całkowicie zgadzamy. Tu pojawia się problem! Pory roku jednak czemuś służyły i gdy przestaną istnieć trochę smutno będzie znieść takie uczucie pustki.



Teraz mieszanka statystyki, sience-fiction i cyferek, postaram się, żeby nie bolało.



Ostatnio spotkałem się z bardzo prostą i zarazem odważną definicją nocy: „Noc jest wtedy, kiedy jest Ciemno”. Postanowiłem podążyć tym tropem szukając pory roku panującej w tatrach, posłużę się podziałem na temperatury progowe klimatogenicznych pór roku w Polsce:




Pory roku

Średnia dobowa temperatura °C


0 °C


0 °C do 5 °C


5 °C do 15 °C


10 °C do 15 °C


15 °C


10 °C do 15 °C


5 °C do 10 °C


0 °C do 5 °C


0 °C



Ale gdzie zbadać tą temperaturę? No oczywiście w Tatrach! System monitorowania pogody na bieżąco podaje informacje z D5SP, mOka, Hali Ornak, Hali Gąsienicowej, Kasprowego Wierchu i Polany Chochołowskiej i w dniu dzisiejszym jest to kolejno: -7; -5,9; -4; -7,3; -10,5; -4.4. Tyle pomiarów wystarczy, żeby stworzyć uśrednioną temperaturę bazową dla Tatr, która w dniu dzisiejszym wyniesie -6.5167 i biorąc pod uwagę tabelkę wskazywała by jednoznacznie na zimę. Ale model tak skonstruowany byłby niesamowicie niestabilny a pory roku mogły by zmieniać się kilka razy w tygodniu. Aby temu zapobiec trzeba tu zastosować średnią kroczącą temperatur z ostatniego tygodnia bądź dwóch czego nie zrobię, bo mam dostępu do danych archiwalnych(albo po prostu żyję w nieświadomości że mam, a google mnie okłamuje, że są same wykresy).



Dajecie jeszcze radę? Już prawię kończę ten wywód naukowy zamknięty w formie karykatury:)



Ten model byłby całkiem w porządku, aczkolwiek dalej wykazywał by zbyt wysoki stopień wrażliwości na takie „tygodniowe zmiany pogody”. Tutaj z pomocą przychodzi teoria budowania stanowisk asekuracyjnych, zgodnie z którą im więcej punktów ma stanowisko, tym jest ono stabilniejsze. Podążając tym tokiem myślenia dodam do modelu kolejną zmienną charakterystyczną dla zimowego krajobrazu którą również podają serwisy pogodowe, mianowicie grubość pokrywy śnieżnej, która dla wymienionych wcześniej punktów pomiarowych ma dziś grubość: 140, 155, 86, 109, 151, 37, średnia wynosi 113cm i tu też można jeszcze obliczenia poszerzyć o dane z tygodnia bądź dwóch.



Teraz trzeba zdecydować się jak nazwać taki model, żeby zdecydować się w którym miejscu postawić minusa, gdyż grubość pokrywy śnieżnej i temperatura działają w zupełnie przeciwnych kierunkach. Ja dzisiaj nazwę go: „indeksem zimowego pandemonium” i postawić minusa przed średnią temperaturą. Będzie on wyrażał przewagę jaką Zima ma nad krokusami i gdy spadnie pod kreskę na pewno wyznaczy wiosnę. Trzeba tylko ustalić jaka w takich wiosennych warunkach jest średnia wartość pokrywy śnieżnej i trzeba ją odjąć, póki co niech będzie to 30cm.



Ogólny wzór: x=(-T)+P-30

Gdzie: T= średnia temperatura(6 punktów pomiarowych), P= średnia grubość pokrywy śnieżnej(6 punktów pomiarowych)

Obliczenia na dziś: x=-(-6.5267)+113-30=89,5267



Wniosek: Do wiosny cholernie daleko!



A teraz małe po co to wszystko:



W górach liczy się bezpieczeństwo, tak?  A na to niewątpliwie wpływ ma jakość naszej wiedzy i wyposażenia! Czasami da się to obejść np. w razie awarii czołówki wyjąć zapasową, podobnie w razie przemoknięcia rękawiczek, ale co ze złamanym czekanem? NIE DZIAŁA I JESTEŚMY W…. no właśnie. Nie da się korzystać z czegoś co nie działa, a obecny podział na pory roku nie działa, nie wnosi żadnej istotnej informacji o warunkach jakie panują na szlaku i branie go pod uwagę przez nieświadomą tego osobę przy pakowaniu plecaka jest zagrożeniem dla życia.



Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:)
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca