Przekraczając własne granice, dowiadujemy się kim jesteśmy, co jest dla nas naprawdę ważne oraz jakimi wartościami kierujemy się podejmując najtrudniejsze decyzje. Tego dnia odebrałem jedną z najwspanialszych lekcji i poznałem odpowiedzi na pytania których wcześniej nawet nie potrafiłbym sformułować.
Pomysł narodził się nieoczekiwanie, trochę jak „grom z jasnego nieba”, albo będąc
bardziej precyzyjny „z rudej blogosfery” Ale nie z jakiejś
dzikiej, gwiazdorzącej, wrednej, atakującej z zaskoczenia i wysysającej soki
życiowe. Wręcz przeciwnie, z takiej górskiej, przyjaźnie nastawionej,
inteligentnej, nie nachalnej i na domiar złego dowcipnej i cholernie dobrze się
czytającej. Na widok pojawiającej się na horyzoncie przygody nie zastanawiałem
się zbytnio czy jechać, tylko zwyczajnie „kiedy?”.
Przeciwnika wybraliśmy sobie od razu. Był wysoki, masywny
długi i cholernie samotny. Prowadziła na niego jedna oficjalna droga na dodatek
bez śladu obecności człowieka od co najmniej tygodnia (co nie ukrywam, było dla
mnie zaskoczeniem). Ekipa też była jedyna w swoim rodzaju, bo zaprosiłem na wyprawę jeszcze jedną rudą
koleżankę, więc ogólnie rzecz biorąc weekend był bardzo kolorowy:) Ale gdzieś
trzeba znaleźć jakiś punkt zaczepienia tej historii od którego zacznę ją opowiadać…
Była sobota, był wieczór i było ich dwóch, stali spokojnie
przed schroniskiem w roztoce popijając ochoczo wiśniówkę gdy nagle z lasu
wyłoniła się postać rudej dziewczyny. Chyba byli zdziwieni, to nie oni na nią
czekali, ale i tak wywiązała się konwersacja. Byłem trochę zaniepokojony, bo
powinna była już dotrzeć, więc zadzwoniłem żeby dowiedzieć się co się stało.
Wyszliśmy przed schronisko i tam poznałem tę wesołą dwójkę. Dalej wieczór
przebiegał bardzo „schroniskowo”. Piwo, wiśniówka, malinówka, przelewały się w
rytm ciekawych niezwykłych historii. My mięliśmy w planach naszą wielką górę,
oni jeszcze 200m większą, czyli największą, również z krzyżem. My mięliśmy
mapę, oni przewodnika zatem generalnie szanse były wyrównane, tylko godzina
zaczynała robić się późna więc porozchodziliśmy się po pokojach i spróbowaliśmy
się wyspać.
Ranek był mało przyjemny i zaczął się bardzo wcześnie. W
sumie to niewiele pamiętam, smak wołowiny z puszki, szukanie raków po suszarni,
tak naprawdę porządnie obudziłem się wyjeżdżając z palenicy gdy z ciekawości
nacisnąłem hamulec i zauważyłem że droga hamowania po dziewiczej zaśnieżonej
drodze jest tylko trochę krótsza od trasy którą mamy przejechać.
Dojechaliśmy do małego miasteczka, położonego u
podnóża wielkiej góry. Nigdy tu nie byłem, nawet nie sądziłem że będę i byłem
nieziemsko szczęśliwy że jestem, wszystko było tak przyjemnie obce a widok był
imponujący, napawał optymizmem i wiarą w sukces wyprawy. Jak sobie pomyślę że w
ciągu ostatnich 12 miesięcy przedeptałem drogę do Murowańca kilkadziesiąt razy,
a parę km dalej są takie cuda to nóż mi się kieszeni otwiera. Było koło 7:00
gdy ruszyliśmy wzdłuż torów jakiejś chyba-kolejki. Pogoda była prawie jak
marzenie, dlaczego? Przecież z doniesień portalowych miała być śnieżna masakra,
tymczasem było lekkie zachmurzenie, przyjemny wiaterek, całkiem dobra
widoczność, słońce nie dawało popalić. Było idealnie. Pomimo zachwycania się,
nowym otoczeniem, fotografowania i spokojnego tempa muszę przyznać, że start
mięliśmy bardzo dobry. Potem niestety szlak skręcił w las i zaczęły się
pierwsze schody.
Śnieg-niespodzianka, za każdym razem gdy robisz krok
istnieje prawdopodobieństwo, że wpadniesz w niego nogą „po jaja”. (w związku z
tym, że określenie po jaja wzbudziło w koleżance dużo sprzecznych emocji,
oficjalnie oświadczam, że lądowaliśmy w białym dziadostwie po krocze,
solidarnie i bez względu na konstrukcję naszych wspaniałych układów
rozrodczych:D ). A lądowaliśmy w śniegu naprawdę często, zawsze z zaskoczenia,
przyjmując uderzenie waz na jedno raz na drugie kolano. Muszę stwierdzić, że
było to mało przyjemne i bardzo kontuzjogenne, ale nikt nie mówił że zawsze
musi być łatwo, o zwalonym drzewie w poprzek szlaku też nikt nie mówił, z
resztą o czym tu gadać…
Biorąc pod uwagę warunki, w zadziwiająco dobrym czasie
doszliśmy do metalowego tarasu z którego rozciągał się nieziemski widok na
góry, tym razem skrzętnie zakamuflowane pod warstwą chmur. W tym miejscu
skończył się nasz spacerek po lesie i zaczęła kosówkowa przygoda. Dalej
rozciągała się przed nami ziemia niczyja, teren nie skażony obecnością
człowieka od wielu dni. Jedyny dowód na to że pod tym śniegiem jest jakiś
szlak, stanowiła cienka, niebieska przerywana linia na mojej mapie, tymczasem w
rzeczywistości malował się przed nami zwarty labirynt kosówkowych korytarzy.
Trzeba w niego wejść, trzeba przez niego przejść, i to było
oczywiste, nie ma innej drogi. Problem polegał na tym, że nie do końca wiadomo
gdzie powinniśmy z niego wyjść. Korzystając z dobrej widoczności postanowiliśmy
kierować się w stronę pierwszej kopułki szczytowej. Droga przez kosówkę okazała
się jeszcze bardziej upierdliwa i zapadająca się, niż przez las, co nie
ukrywam, zjadło nam trochę czasu.
Gdy wyszliśmy z tej kosówki zaczęła się zabawa zupełnie
innej kategorii. Mięliśmy do pokonania dość spore pole pokryte głazami o
zróżnicowanych rozmiarach i kształtach a to wszystko przykryte było niestabilnym
śniegiem. Miejscami w śniegu były dziury i można było podziwiać sporej
wielkości szczeliny między skałami i zobaczyć po czym tak naprawdę chodzimy.
Choć chodzimy to jest bardzo odważne stwierdzenie, bo w takim terenie więcej
było sondowania niż chodzenia. Z każdym krokiem trzeba się kijkiem grzecznie
zapytać czy w miejscu gdzie chcesz postawić nogę jest głaz czy szczelina, jak głaz
to jak duży, czy stabilny, pod jakim kątem nachylony…to dopiero czasochłonna
zabawa. Co się tam nadziubałem kijkiem to moje. W każdym razie szliśmy bardzo
powoli, a ziejące w koło szczeliny nie napawały optymizmem. Tutaj też zapaliła
się pierwsza czerwona lampka, ponieważ nikt już chyba nie miał wątpliwości że
szlak może być poprowadzony każdą inną drogą, ale na pewno nie tą. Potem
dodatkowo zrobiło się jeszcze bardziej szczeliniaście i stromo, co
prawdopodobnie skłoniło mnie do wyrażenia jakichś wątpliwości, na które w
odpowiedzi usłyszałem „walcz! wojowniku Kościelca” :D
Ta walka trochę jeszcze potrwała, powspinaliśmy się troszkę
po kamólcach, z każdą chwilą byliśmy coraz wyżej a pierwsza kopułka stawała się
przyjemnie coraz bliższa. Po jakimś czasie z radością weszliśmy w zarąbane
śniegiem „po kokardy” strome śnieżne pole/żleb z naciskiem na to drugie, gdzie
w końcu można było się normalnie poruszać. Niestety nic bardziej mylnego,
wyszliśmy może 20-30
metrów w górę prawym skrajem, gdy zapadłem się po raz
drugi w białe dziadostwo „po jaja” w mgnieniu oka wszystkie żarty się skończyły
i zacząłem po prędce analizować co my właściwie wyczyniamy.
Jest godzina 11:00 znajdujemy się w żlebie/płycie nachylonej
pod kątem 40 stopni tak lekko, jest drugi stopień zagrożenia lawinowego z
naciskiem, że jest na plusie więc zagrożenie wciąż rośnie. W komunikacie jest
takie słoneczko które pokazuje że szczególnie niebezpieczna jest wystawa
południowa i wschodnia a dokładnie tam się znajdujemy. Jesteśmy już na wysokości
prawie 1800m, a śnieg pod spodem nie jest w stanie miejscami utrzymać ciężaru
szczuplutkiej dziewczyny, jest mokry, jest ciężki, jest lawiniasty jest go
sporo i wciąż się topi.
Teraz gdybanie.
Gdyby udało nam się pomimo wszystko wbić na grań na wysokości
pierwszej kopółki(brakło nam niecałe 100m), od szczytu dzieliło nas jeszcze
jakieś 3 godziny przejścia granią prawdopodobnie udekorowaną także topiącymi
się, mokrymi i ciężkimi nawisami śnieżnymi. Przecieranie szlaku na takiej
grani, na której żadne z nas nigdy nie było, to byłaby chyba większa głupota
niż przejazd rysą na jabuszku:) No i oczywiście warto wziąć po uwagę powrót, a
po całym dniu nasz kochany żlebik/płytka pod pierwszą kopułką byłby jeszcze
bardziej mokry i „odjazdowy”.
Pozbierałem te wszystkie myśli do kupy, a trwało to jakieś
30 sekund, zapaliły się wszystkie czerwone lampki, zaczęły mrugać jak choinka w
Boże Narodzenie i zdałem sobie sprawę, że padł na mnie przykry obowiązek
zawrócenia naszej wyprawy o 180 stopni.
Nie wiem co przeważyło, czy wyraz twarzy „żarty się
skończyły”, czy argumenty merytoryczne, ale nie było ani sprzeciwów, ani
kontrargumentów. Miała miejsce jedna nienachalna propozycja, „podejdźmy jeszcze
kawałek”, zrobiłem kilka kroków i znowu się zapadłem. Można było odnieść
wrażenie że myśleliśmy o tym samym a cała sprawa rozbijała się o to kto
pierwszy wypowie to na głos.
Droga w dół była tylko potwierdzeniem słuszności tej decyzji,
bo z kwadrans na kwadrans chodziło się coraz trudniej. Pomimo tego że śnieg był
już wstępnie wydeptany zapadaliśmy się jeszcze bardziej. W pewnym momencie
znudzony ciągłym wykopywaniem się, zacząłem ochoczo raczkować na wstecznym, aby
sprawdzić czy rozłożenie masy na większej powierzchni coś pomoże i muszę
przyznać, że ta technika sprawdzała się znakomicie, w dodatku „alpinizm
raczkujący” rozbawiał mnie do reszty. Ogólnie dzięki raczkowaniu trzeba
przyznać, że droga na dół poszła całkiem sprawnie i bez większych
niespodzianek…
Porażka czy nie porażka..
Krzysztof Wielicki wielokrotnie powtarzał że nie ma porażek,
są tylko nowe doświadczenia… Musze przyznać że gdy usłyszałem te słowa po raz
kolejny po tej wyprawie, wreszcie zrozumiałem o co ma na myśli. A może warto
pójść o krok dalej i uznać, że każda słuszna decyzja podjęta na gorąco w
trudnych warunkach jest małym sukcesem? Jedno jest pewne, w górach jesteś żywy
dotąd dopóki myślisz i podejmujesz decyzje…nie ważne czy jesteś na szlaku, czy
poza nim, czy jest dwójka czy jedynka, czy popadasz w paranoje pod zmrożonym na
beton żlebem świnickim… wątpliwości przychodzą w różnych momentach i nie
wszystkie są racjonalne, warto je przemyśleć i nie należy ich lekceważyć.
To była cholernie dobra decyzja.
Jeszcze jadąc w cieplutkim samochodzie w stronę Krakowa
dowiedzieliśmy się że tego samego dnia Rysy wyjechały ludziom spod buta, na
szczęście tym razem bez ofiar. Ten stok powinien być bardziej zmrożony ze
względu na północną wystawę, a jednak coś tam poszło nie tak tego dnia.
Do tego warto zadać sobie pytanie, czy warto za wszelką
cenę, w trudnych niestabilnych warunkach walczyć o gówniany szczyt na który za
dwa miesiące będzie można wyjść w sandałkach i krótkich spodenkach??
Moim zdaniem nie warto.
Pamiętasz dwójkę chłopaków od których zacząłem snuć tę
opowieść? Dlaczego akurat od nich? Co oni wnoszą do tej historii? Ich
przewodnik tego samego dnia również stwierdził że warunki są niebezpieczne i
odmówił im wyjścia na Gerlach!!
Mam teraz wrażenie że góry taki odwieczny sprawdzian
wielokrotnego wyboru. Niestety od tego jakie odpowiedzi zaznaczysz zależy
długość Twojego życia, a czasem nie tylko twojego ale i dwóch rudych kobiet:)
Wie ktoś co to była za górka?