Tak się zaczęło:
http://wojownicykoscielca.blogspot.com/2015/09/duga-droga-z-palenicy-do-palenicy-cz1.html
Wiatr
rozganiał chmury po wzburzonym niebie, a kolejne fale wody przetaczały się
nieustannie nad Wrotami Chałbińskiego. Wyciągnąłem z plecaka jakąś gówno wartą
pelerynę zrobioną z worka podobnego do tych jakie stosujemy segregując kuchenne
odpady. Jednorazowe dziadostwo, ale lekkie, dobrze skompresowane, po wielu wycieczkach, przeczekanych w plecaku, doczekało się w końcu, swojego
przeznaczenia. Kobiety nie powinny moknąć, po pierwsze z przyczyn
teoretycznych, bo mają wyższą granicę komfortu termicznego, po drugie, zawsze
lepiej czasem stracić troszkę zdrowia, niż szacunek do siebie.
Schodzimy na dół, oczywiście legalnie, w "głębokim poszanowaniu zasad ścisłych
rezerwatów", z powrotem po osuwającym się żwirowatym stromym syfie z
nadzieją że uda się nam za daleko nie pojechać. Bo to że gdzieś coś z pod buta
wyjedzie, mieliśmy w zasadzie pewne. Jakie to jest nieprzyjemne uczucie...
wiesz, że na pewno coś się stanie, nie wiesz tylko kiedy. Zastanawiałem się co musnęli czuć ludziska zsuwając się po sylwestrze bez raków, za to z kacem
pacyfikatorem(nie mylić z pacyfistą), ze stromego uskoku dzielącego Dolinę
Pięciu Stawów Polskich i Dolinę Roztoki. Tak czy siak po kilku krótkich
zsunięciach i jednym niegroźnym wylądowaniu na tyłku udało nam się cało i zdrowo
zejść z powrotem na dno Doliny Za Mnichem. Oczywiście gdy tylko zeszliśmy na
łatwy teren, pogoda z powrotem zaczęła nas rozpieszczać. Po drodze dokonaliśmy
ciekawej obserwacji. Jakaś obłędnie natchniona dusza, w przypływie emocji lub
głupoty zamalowała serduszkami skały pomiędzy Szpiglasową Przełęczą a
Miedzianymi... zastanawiam się jakich musi być rozmiarów ten artystyczny gniot,
skoro widać go z drugiego końca doliny.
Doszliśmy
do przełączki, gdzie szturmujące Szpiglasa kohorty, zaczęły już siłą rzeczy zacieśniać szyk, ale tragedii nie było. Oczywiście moglibyśmy wrócić do domu, z
przekonaniem, że byliśmy w górach i nacieszyliśmy się wspaniałą wycieczką, ale
nie było by tego poczucia dzikiej satysfakcji, że daliśmy z siebie naprawdę
dużo... Jeżeli góry mają kształtować charakter, a człowiek pokonać własne
słabości, to trzeba naprawdę się nałoić, aby nogi zmiękły, a uśmieszek zszedł z twarzy ustępując miejsce absolutnej koncentracji i zmęczeniu. Droga na
przełęcz była strasznie wygodna. Szlak jest poprowadzony tak łagodnie, i
gładko, że można by chyba wyjechać na przełęcz górskim rowerem. W porównaniu do
takiej drogi na Sławkowski którą miałem przyjemność ostatnio deptać, można
odnieść wrażenie, że jest się na autostradzie. Gdzieś tam po drodze zaczęły dochodzić
mnie kobiece odgłosy mówiące o pierwszych oznakach zmęczenia, więc jako, że
czas nas nie gonił, zrobiliśmy po drodze kilka postojów. Odnośnie dzieła
serduszkowego graficiarza, widać je było dokładnie, i chciałem podejść te kilkadziesiąt metrów aby ocenić rozmiar dewastacji i jaką technologią została
zrobiona, wtedy można było by zastanowić się nad szybką, ściśle tajną nocną
akcją "Czyste Tatry", ale niestety to nie był dobry moment na poza szlakową przechadzkę. Swoją drogą widziałem te serducha na facebookach
jakiś czas temu... i dziwi mnie, że nikt z tym nic nie robi.
Przełęcz
była dość zatłoczona, a do szczyt był już na wyciągnięcie ręki, mimo to
zasiedliśmy na chwilę i popatrzyliśmy na wychodzących i schodzących ludzi.
Panowała tam wolna amerykanka, część ludzi szła szlakiem poprowadzonym bardziej
na stronę południowa, a część ludzi szła granią... Oczywiście spacerując granią
trzeba się liczyć z większą ekspozycją, więc rozdzieliliśmy się aby
przetestować obydwa warianty i wymienić się wrażeniami na szczycie. Szczyt ma
dwa wierzchołki, na każdym stoi słupek graniczny. Można między nimi wesoło
brykać z aparatem i cieszyć oczy widokami, a naprawdę jest czym. Widać z niego
zarówno stawy Polskie, jak i Ciemnosmreczyńskie. Z gór, te najbardziej rzucając
się w oczy to Cubryna i Mięguszowiecki, oczywiście po drugiej stronie doliny,
jak na dłoni mamy widok na Orlą Perć w całej okazałości. Zachwyt trwał, a Towarzyszki nie było widać. Po chwili doszła, zasiadła w dziwnym miejscu dwa
metry pod szczytem, głęboko oddychając i kurczowo trzymając się skały, ale coś
jakby zmieniło się w jej wyrazie twarzy. Pierw pomyślałem, że jest zmęczona,
ale ona patrzyła z przerażeniem na leżącą w dole Ciemnosmreczyńską dolinę i
zaczęła coś mówić jak tu jest bardzo stromo i wysoko. Siedziała tak chwilę,
jakieś 3-4 kroki od słupka granicznego i nie dawała się przekonać że warto
wstać i zrobić te kilka kroków więcej. Zacząłem się trochę niepokoić, bo w
gruncie rzeczy, bywaliśmy w dużo bardziej eksponowanym terenie, i nie było wcześniej
takich napadów lęku...więc to chyba zmęczenie. A po drugie po wyjściu na
przełęcz ciekawość kazała mi wychylić się i spojrzeć jak wygląda zejście na drugą stronę przełęczy, i to co tam zobaczyłem wyglądało dziesięciokrotnie
gorzej, niż ekspozycja na południowo-zachodnie zbocza Szpiglasa.
Po chwili
szczyt przeludnił się, została na nim tylko jakaś parka z dość zaawansowanym sprzętem fotograficznym, poprosiłem ich o zdjęcie z jednego wierzchołka na drugi i dałem im kieszonkowy aparacik, oni poprosili o to samo i po wymianie
aparatów udałem się na drugi wierzchołek. Dziwnie się paraduje po skałkach, na jednej ręce z dzierżąc w drugiej pięć tysięcy zł lekko licząc, ale się udało.
Po
powrocie na przełęcz zgodnie z planem ruszyliśmy na spotkanie z prawdziwą ekspozycją. Nie ukrywam, byłem tam pierwszy raz, gdybym wiedział jak to
wygląda, zaplanowałbym zrobienie całej wycieczki w przeciwnym kierunku. Myślę,
że jak te pierwsze kilkadziesiąt metrów ze Szpiglasa nie sprawiają komuś
większego problemu, i i na Orlej sobie poradzi, oczywiście jeśli nie braknie mu
kondychy. W naszej skromnej drożynie oczywiście wystąpił problem. Staliśmy,
tradycyjnie blokując szlak a ja starałem się rozpędzić wszystkie demony. Jako,
że nie jestem egzorcystą, ani nie posiadałem wody święconej, pozostało mi użyć
racjonalnych argumentów i zaprezentować różne warianty przejścia przejścia tego
fragmentu z uwzględnieniem, na co trzeba zwrócić szczególną uwagę, aby się nie
zabić. Po chwili paraliż strachu zaczął stopniowo ustępować, na tyle, że znowu można było ruszać palcami i pewnie zacisnąć je wokół łańcucha, wstać, zrobić
kilka pierwszych kroków... Karawana ruszyła dalej.
Dalej
było już bez większych emocji, może nie w zabójczym tempie, ale powoli i ostrożnie poruszaliśmy się w dół. Łańcuch niestety szybko się skończył, i znowu
wylądowaliśmy w dość stromym i cholernie sypkim terenie. W końcu rzuciłem
jakimś tekstem w stylu "cholerny żwirek, ładnie można tu sobie pojechać", a ku mojemu zaskoczeniu zbiegająca z góry ciemna postać odpowiedziała
mi "tak jest gdy w górach spaceruje się zbyt nisko". Zmęczenie
zaczęło poważnie dawać nam się we znaki, a droga dłużyła się niemiłosiernie.
W końcu zeszliśmy do doliny, poczuliśmy potrzebę zaglądnięcia do schroniska. Nie
pamiętam, żeby Dolina Pięciu Stawów Polskich kiedykolwiek aż taka dłuuuga. To
było chyba najdłuższe pół godziny jakie pamiętam. W schronisku zasiedliśmy aby
zjeść coś ciepłego, przy czym zorientowawszy, że do wprowadzenia w życie
"stu pomysłów na dania z wrzątku", przydałby się talerz, zamówiliśmy wiec jedną zupę, a zjedliśmy pięć... i niech ktoś mi powie, że nikt od dwóch
tysięcy lat nie rozmnażał jedzenia...
Pojedlim,
popilim, i zawinęliśmy się w stronę Palenicy. Bo im dłużej siedzieliśmy w tym luksusowym miejscu, tym cięższe stawały się powieki, a podłoga w tym przybytku zawsze była podejrzanie miękka i przytulna. Droga w dół to taki trochę rutynowy
przemarsz. Byle do przodu, byle się nie zatrzymywać, bez większych emocji i
wyłączając myślenie, aby zablokować wszystkie oznaki zmęczenia. Gdy po 13
godzinach wycieczki wypadliśmy z krzaków na dobrze nam znany deptak
"spacerowo-dyskusyjny", stwierdziłem, że wreszcie mam idealnie
spakowany plecak, i nic nie uraduje mnie w tej chwili bardziej niż wyciągnięcie
z plecaka ultra wygodnych adidasów.
Ps. Jakiś czas po powrocie do Krakowa na tablicy jednej z nieposkromionych miłośniczek górskich przygód, wyświetliły się znajome zdjęcia opatrzone komentarzem "14h, 26 km. Z Marcinem nigdy nie idziesz w góry na spacer. Z Mucha wychodzisz, aby pokonać siebie i walczyć o przetrwanie. Tym razem nie było inaczej. Pobudka przed 4 okazało się najłatwiejszym punktem."
...minęły kolejne dwa tygodnie, gdy zakwasy już dawno ustały znów padło pytanie "Marcin, czy pojedziesz ze mną na Kazbek?"
Żeby nie wiem jak mocno nie dawały w dupę, z gór chyba nie da się wyleczyć...