wtorek, 22 września 2015

Kiedy spacer zmienia się w WYRYPĘ, znaczy że połowa drogi już za nami...



Tak się zaczęło:
http://wojownicykoscielca.blogspot.com/2015/09/duga-droga-z-palenicy-do-palenicy-cz1.html

Wiatr rozganiał chmury po wzburzonym niebie, a kolejne fale wody przetaczały się nieustannie nad Wrotami Chałbińskiego. Wyciągnąłem z plecaka jakąś gówno wartą pelerynę zrobioną z worka podobnego do tych jakie stosujemy segregując kuchenne odpady. Jednorazowe dziadostwo, ale lekkie, dobrze skompresowane, po wielu wycieczkach, przeczekanych w plecaku, doczekało się w końcu, swojego przeznaczenia. Kobiety nie powinny moknąć, po pierwsze z przyczyn teoretycznych, bo mają wyższą granicę komfortu termicznego, po drugie, zawsze lepiej czasem stracić troszkę zdrowia, niż szacunek do siebie.




Schodzimy na dół, oczywiście legalnie, w "głębokim poszanowaniu zasad ścisłych rezerwatów", z powrotem po osuwającym się żwirowatym stromym syfie z nadzieją że uda się nam za daleko nie pojechać. Bo to że gdzieś coś z pod buta wyjedzie, mieliśmy w zasadzie pewne. Jakie to jest nieprzyjemne uczucie... wiesz, że na pewno coś się stanie, nie wiesz tylko kiedy. Zastanawiałem się co musnęli czuć ludziska zsuwając się po sylwestrze bez raków, za to z kacem pacyfikatorem(nie mylić z pacyfistą), ze stromego uskoku dzielącego Dolinę Pięciu Stawów Polskich i Dolinę Roztoki. Tak czy siak po kilku krótkich zsunięciach i jednym niegroźnym wylądowaniu na tyłku udało nam się cało i zdrowo zejść z powrotem na dno Doliny Za Mnichem. Oczywiście gdy tylko zeszliśmy na łatwy teren, pogoda z powrotem zaczęła nas rozpieszczać. Po drodze dokonaliśmy ciekawej obserwacji. Jakaś obłędnie natchniona dusza, w przypływie emocji lub głupoty zamalowała serduszkami skały pomiędzy Szpiglasową Przełęczą a Miedzianymi... zastanawiam się jakich musi być rozmiarów ten artystyczny gniot, skoro widać go z drugiego końca doliny.



Doszliśmy do przełączki, gdzie szturmujące Szpiglasa kohorty, zaczęły już siłą rzeczy zacieśniać szyk, ale tragedii nie było. Oczywiście moglibyśmy wrócić do domu, z przekonaniem, że byliśmy w górach i nacieszyliśmy się wspaniałą wycieczką, ale nie było by tego poczucia dzikiej satysfakcji, że daliśmy z siebie naprawdę dużo... Jeżeli góry mają kształtować charakter, a człowiek pokonać własne słabości, to trzeba naprawdę się nałoić, aby nogi zmiękły, a uśmieszek zszedł z twarzy ustępując miejsce absolutnej koncentracji i zmęczeniu. Droga na przełęcz była strasznie wygodna. Szlak jest poprowadzony tak łagodnie, i gładko, że można by chyba wyjechać na przełęcz górskim rowerem. W porównaniu do takiej drogi na Sławkowski którą miałem przyjemność ostatnio deptać, można odnieść wrażenie, że jest się na autostradzie. Gdzieś tam po drodze zaczęły dochodzić mnie kobiece odgłosy mówiące o pierwszych oznakach zmęczenia, więc jako, że czas nas nie gonił, zrobiliśmy po drodze kilka postojów. Odnośnie dzieła serduszkowego graficiarza, widać je było dokładnie, i chciałem podejść te kilkadziesiąt metrów aby ocenić rozmiar dewastacji i jaką technologią została zrobiona, wtedy można było by zastanowić się nad szybką, ściśle tajną nocną akcją "Czyste Tatry", ale niestety to nie był dobry moment na poza szlakową przechadzkę. Swoją drogą widziałem te serducha na facebookach jakiś czas temu... i dziwi mnie, że nikt z tym nic nie robi.






Przełęcz była dość zatłoczona, a do szczyt był już na wyciągnięcie ręki, mimo to zasiedliśmy na chwilę i popatrzyliśmy na wychodzących i schodzących ludzi. Panowała tam wolna amerykanka, część ludzi szła szlakiem poprowadzonym bardziej na stronę południowa, a część ludzi szła granią... Oczywiście spacerując granią trzeba się liczyć z większą ekspozycją, więc rozdzieliliśmy się aby przetestować obydwa warianty i wymienić się wrażeniami na szczycie. Szczyt ma dwa wierzchołki, na każdym stoi słupek graniczny. Można między nimi wesoło brykać z aparatem i cieszyć oczy widokami, a naprawdę jest czym. Widać z niego zarówno stawy Polskie, jak i Ciemnosmreczyńskie. Z gór, te najbardziej rzucając się w oczy to Cubryna i Mięguszowiecki, oczywiście po drugiej stronie doliny, jak na dłoni mamy widok na Orlą Perć w całej okazałości. Zachwyt trwał, a Towarzyszki nie było widać. Po chwili doszła, zasiadła w dziwnym miejscu dwa metry pod szczytem, głęboko oddychając i kurczowo trzymając się skały, ale coś jakby zmieniło się w jej wyrazie twarzy. Pierw pomyślałem, że jest zmęczona, ale ona patrzyła z przerażeniem na leżącą w dole Ciemnosmreczyńską dolinę i zaczęła coś mówić jak tu jest bardzo stromo i wysoko. Siedziała tak chwilę, jakieś 3-4 kroki od słupka granicznego i nie dawała się przekonać że warto wstać i zrobić te kilka kroków więcej. Zacząłem się trochę niepokoić, bo w gruncie rzeczy, bywaliśmy w dużo bardziej eksponowanym terenie, i nie było wcześniej takich napadów lęku...więc to chyba zmęczenie. A po drugie po wyjściu na przełęcz ciekawość kazała mi wychylić się i spojrzeć jak wygląda zejście na drugą stronę przełęczy, i to co tam zobaczyłem wyglądało dziesięciokrotnie gorzej, niż ekspozycja na południowo-zachodnie zbocza Szpiglasa.







Po chwili szczyt przeludnił się, została na nim tylko jakaś parka z dość zaawansowanym sprzętem fotograficznym, poprosiłem ich o zdjęcie z jednego wierzchołka na drugi i dałem im kieszonkowy aparacik, oni poprosili o to samo i po wymianie aparatów udałem się na drugi wierzchołek. Dziwnie się paraduje po skałkach, na jednej ręce z dzierżąc w drugiej pięć tysięcy zł lekko licząc, ale się udało.

Po powrocie na przełęcz zgodnie z planem ruszyliśmy na spotkanie z prawdziwą ekspozycją. Nie ukrywam, byłem tam pierwszy raz, gdybym wiedział jak to wygląda, zaplanowałbym zrobienie całej wycieczki w przeciwnym kierunku. Myślę, że jak te pierwsze kilkadziesiąt metrów ze Szpiglasa nie sprawiają komuś większego problemu, i i na Orlej sobie poradzi, oczywiście jeśli nie braknie mu kondychy. W naszej skromnej drożynie oczywiście wystąpił problem. Staliśmy, tradycyjnie blokując szlak a ja starałem się rozpędzić wszystkie demony. Jako, że nie jestem egzorcystą, ani nie posiadałem wody święconej, pozostało mi użyć racjonalnych argumentów i zaprezentować różne warianty przejścia przejścia tego fragmentu z uwzględnieniem, na co trzeba zwrócić szczególną uwagę, aby się nie zabić. Po chwili paraliż strachu zaczął stopniowo ustępować, na tyle, że znowu można było ruszać palcami i pewnie zacisnąć je wokół łańcucha, wstać, zrobić kilka pierwszych kroków... Karawana ruszyła dalej.




Dalej było już bez większych emocji, może nie w zabójczym tempie, ale powoli i ostrożnie poruszaliśmy się w dół. Łańcuch niestety szybko się skończył, i znowu wylądowaliśmy w dość stromym i cholernie sypkim terenie. W końcu rzuciłem jakimś tekstem w stylu "cholerny żwirek, ładnie można tu sobie pojechać", a ku mojemu zaskoczeniu zbiegająca z góry ciemna postać odpowiedziała mi "tak jest gdy w górach spaceruje się zbyt nisko". Zmęczenie zaczęło poważnie dawać nam się we znaki, a droga dłużyła się niemiłosiernie. W końcu zeszliśmy do doliny, poczuliśmy potrzebę zaglądnięcia do schroniska. Nie pamiętam, żeby Dolina Pięciu Stawów Polskich kiedykolwiek aż taka dłuuuga. To było chyba najdłuższe pół godziny jakie pamiętam. W schronisku zasiedliśmy aby zjeść coś ciepłego, przy czym zorientowawszy, że do wprowadzenia w życie "stu pomysłów na dania z wrzątku", przydałby się talerz, zamówiliśmy wiec jedną zupę, a zjedliśmy pięć... i niech ktoś mi powie, że nikt od dwóch tysięcy lat nie rozmnażał jedzenia...

Pojedlim, popilim, i zawinęliśmy się w stronę Palenicy. Bo im dłużej siedzieliśmy w tym luksusowym miejscu, tym cięższe stawały się powieki, a podłoga w tym przybytku zawsze była podejrzanie miękka i przytulna. Droga w dół to taki trochę rutynowy przemarsz. Byle do przodu, byle się nie zatrzymywać, bez większych emocji i wyłączając myślenie, aby zablokować wszystkie oznaki zmęczenia. Gdy po 13 godzinach wycieczki wypadliśmy z krzaków na dobrze nam znany deptak "spacerowo-dyskusyjny", stwierdziłem, że wreszcie mam idealnie spakowany plecak, i nic nie uraduje mnie w tej chwili bardziej niż wyciągnięcie z plecaka ultra wygodnych adidasów.

Ps. Jakiś czas po powrocie do Krakowa na tablicy jednej z nieposkromionych miłośniczek górskich przygód, wyświetliły się znajome zdjęcia opatrzone komentarzem "14h, 26 km. Z Marcinem nigdy nie idziesz w góry na spacer. Z Mucha wychodzisz, aby pokonać siebie i walczyć o przetrwanie. Tym razem nie było inaczej. Pobudka przed 4 okazało się najłatwiejszym punktem."

...minęły kolejne dwa tygodnie, gdy zakwasy już dawno ustały znów padło pytanie "Marcin, czy pojedziesz ze mną na Kazbek?"


Żeby nie wiem jak mocno nie dawały w dupę, z gór chyba nie da się wyleczyć... 

sobota, 19 września 2015

Długa droga z Palenicy do Palenicy cz1: Wrota Chałbińskiego



"Na wysoką wchodzę górę, na najwyższy idę szczyt, ze mną chodź miła, ze mną chodź..." rozbrzmiewało z ust pewnego bluesowego klasyka. Nie jestem przekonany, czy miał na myśli romantyczny spacer, czy wyrypę w stylu ultramaratońskim. Prawda zapewne zawsze leży gdzieś po środku, ale miła nie miała czasu, ani na jedno, ani na drugie, tonąc w gąszczu drobiazgów dnia codziennego, aż pewnego dnia sama do mnie przyszła i zaproponowała wycieczkę w Tatry.

Niestety, że zależało mi jak cholera na wczesnym wyjściu na szlak, aby było jeszcze w miarę pusto, cicho i spokojnie, a i trasa do krótkich nie należała. Spór na szczęście był krótki, sen, jak zwykle bywa niewiele dłuższy i tak w okolicy godziny 6:00 znaleźliśmy się na parkingu w Palenicy.

Deptak spacerowo-dyskusyjny był o dziwo przyjemną częścią wycieczki z dwóch powodów. Po pierwsze, skupialiśmy się bardziej na dyskusji, niż na łojeniu i kręceniu dobrych czasów. Po drugie poszedłem po rozum do głowy, a on kazał mi mieć głęboko w dupie panującą modę na ważenie każdego plasterka szynki w kanapce, zmienianie sznurówek w bucie na lżejsze, czy wypruwanie zamków ze śpiwora aby zredukować masę o 50 gram. I to nie koniec szaleństwa, zabrałem ze sobą specjalną, drugą parę ultra wygodnych sportowych adidasów z podeszwą tak miękką, jak nasze nogi gdy wracaliśmy do samochodu 14 godzin później. Tu każdy sam musi sobie odpowiedzieć czy warto zwiększyć masę plecaka o 500g aby nie katować stóp w pancernych butach przez 15 km. Moim zdaniem warto!




8:00, Morskie Oko, cisza, spokój...śniadanie. Może było nas tam w sumie 15 osób, z czego większość miała raczej nastrój wybitnie artystyczny i planowała zabrać się za Rysowanie. My planowaliśmy jednak nieco większą wyrypę.

Po przebraniu butów na adekwatne do warunków, zaczarowani widokiem kurczącego się w dole mOka i otaczających go granitowych kolegów w blasku porannego słońca, wynurzyliśmy się z Doliny Rybiego Potoku, i nastąpiła całkowita zmiana klimatu. Dolina za Mnichem jest to kolejne miejsce w tatrach na które "poleciałem", jak dziki bóbr na nowo poznaną rzekę. Wydaje mi się, że działa na mnie pejzaż skalistego pustkowia, otoczenie stało się bardziej surowe, sielanka się skończyła. Przed oczami stanęła mi droga na Jagnięcy Szczyt, skojarzenie jak najbardziej na miejscu. To jest ten urok małych, bardzo wysoko położonych tatrzańskich dolinek...







Okrążaliśmy szpiczastego ulubieńca wszystkich tatrzańskich przewodników, a on z minuty na minutę robił się coraz mniej szpiczasty. W pewnym momencie zaczął wyglądać równie przerażająco jak południowa ściana Giewontu. Aż kusiło, żeby podejść jeszcze trochę bliżej, potem jeszcze kawałeczek. Ścieżka do podstawy ściany była nie mniej wyraźna co szlak którym szliśmy, ale jak uczy historia, skończyło by się to zabawą w "chodźmy do momentu w którym napotkamy jakieś trudności, zrobimy rekonesans, zobaczymy jak ta droga wygląda, czy jest obita i jak gęsto, ile szpeju trzeba na nią zabrać, strzelimy foty i zawrócimy", lub mandatem:P Niestety takie zabawy to pod mnichem trzeba by chyba uprawiać w lecie, o 4:00 jeszcze przy wschodzie słońca... bo od 9:00 góra jest bezustannie szturmowana przez przewodników i wyznawców. Ponadto idąc dalej ku naszemu zdziwieniu Mnich zaczął nam się rozdwajać, jak ilość palców pokazywanych przez kolegę przy trzeciej flaszce... Ale to nie był ani efekt upojenia alkoholowego, ani choroba wysokościowa. Powyżej opisane zjawisko jest jeszcze groźniejsze dla zdrowia i życia a informacje o nim możecie znaleźć pod hasłem Ciemnosmreczyńska Turnia.

Postanowiliśmy zatem nie zmieniać kierunku naszej wycieczki i skrobać się dalej w górę w kierunku Wrót Chałbińskiego. Oczywiście zaczęło kropić, tak, żeby ilość sielanki i mocnych wrażeń była na śliskich kamieniach utrzymana w odpowiednich proporcjach. Robiło się coraz stromiej, ale na początku szło się bardzo przyjemnie. Zapewne "za przyjemnie", bo mżawka zamieniła się w połowie szczytowania w całkiem rzęsisty deszcz, a droga też robiła się coraz mniej stabilna. Było stromo, a miejsce śliskiej, ale w miarę bezpiecznej skały zajęło strome błotno żwirowe osuwisko bezustannie wyjeżdżające z pod butów. Bardzo nieprzyjemna część drogi, szczególnie, że w deszczu. Na szczęście przez ostatnie dwie wycieczki, pewna niepozorna kobieta, dała mi spektakularną prezentacje, jak wysoko może człowieka zaprowadzić ambicja i upór.






Gdy wyskrobaliśmy się z tego żwirowego rumowiska, do rzęsistego deszczu, dołączył jeszcze pizgający wiatr, ale to już nie miało większego znaczenia. Zawracik, czy jak kto woli Wrota Chełbińskiego były choć na chwilę tylko nasze. W dole widniała ciemna tafla Wyżniego Stawu Ciemnosmreczyńskiego. Tak spojrzałem, w dół z dzikiej ciekawości i bez złych zamiarów(tamtego dnia, bo może kiedyś...), ale wydawało mi się, że nie nie ma tam żadnej drogi na dół... Byłem bardzo rozczarowany, bo podobno rzekomo gdzieś tam kiedyś przed wojną była dopóki nie ustanowiono ścisłego rezerwatu. A więc dalej nie da się, trudno. Smutno mi się zrobiło, że taka śliczna widokowa droga, od osiemdziesięciu lat zarasta chaszczami, nietknięta ludzką stopą...





PS: Dzisiaj nieśmiało, aczkolwiek dla pewności wpisałem w google "wrota chałubińskiego staw ciemnosmreczyński", odpaliłem dwa pierwsze wyniki i zacząłem radośnie rechotać ze śmiechu z nadmiaru cukru i własnej młodzieńczej naiwności XD

poniedziałek, 7 września 2015

ROZDZIEWICZENIE II: Czerwone światło na skrzyżowaniu dnia i nocy...




Część 1:
http://wojownicykoscielca.blogspot.com/2015/09/rozdziewiczenie-i-gdy-zapada-ciemnosc.html

2:17, Wyżera na Giewoncie.


To nie jest jeszcze koniec przygody, Marznące śniadanie w środku nocy na giewoncie to nie jest gra warta świeczki, bez względu na ceny w okolicznych marketach. Nie ma w tym żadnej idei ani pomysłu, jest to czysta głupota, która może nawet zasługuje na odrobinę pogardy. Więc skoro ja wiem, że to głupota, i ty również doskonale wiesz że to głupota to nasuwa się zatem oczywiste pytanie: Co my tu właściwie robimy?

Może zalatuje to odrobiną perwersji, ale trzeba to sobie wyjaśnić, bo czuję że muszę się do tego przyznać. Po prostu ordynarnie „skaczemy w bok” i ZALIZCAMY ! ! ! To się zdarza, zwykle z czystej niemocy pohamowania własnych popędów. Planowaliśmy gdzieś tam przechodzić obok, zdawałem sobie sprawę, że istnieje w pobliżu pokusa która może okazać się silniejsza, więc postanowiłem, że wyjedziemy sobie dwie godzinki wcześniej, aby mieć taką małą rezerwę na jedno szczytowanie więcejJ Niemniej jednak w kontekście całej zabawy, była to tylko „gra wstępna”, więc nie zostaje nam nic innego jak ruszać dalej i nadać tej chorej wyprawie jakikolwiek sens…

Pizgało chłodem, pora na zejście zbliżała się bardzo szybko i nieuchronnie. Nie byłem do końca przekonany jak bardzo dramatycznie będzie ten proces przebiegał w warunkach takiej ślizgawki. Bałem się, że rozegra się długi, naszpikowany postojami na walkę z przerażeniem scenariusz „Tatrzańskich Koszmarów” Wojowników Kościelca. Nic z tych rzeczy! To nie ten rodzaj charakteru. Ambicja i upór wyciągnęły wszystkie swoje zabawki, drążyły czarną dziurę tak głęboko, aż dotarły do motywacyjnych pokładów i bezustannie pompowały wole walki z adrenalinowej studni aż zabrakło łańcucha. Jej spojrzenie sugerowało, że jest jej wszystko jedno, czy to jest łańcuch z Giewontu, czy oporęczowanie z Everestu, tak czy siak, nie zatrzymamy się dopóki się nie skończy! Więc pomimo niesprzyjających jak na pierwszą wycieczkę w góry warunków, tracenie wysokości szło nam nad wyraz sprawnie, a zarazem nie „zbyt sprawnie”.



Po dotarciu na przełęcz i odnalezieniu pochowanych zabawek ruszyliśmy w dalsze tango, tym razem z kolejną, tym razem kopiastą partnerką i jej przed-kopkami. To już miał być tylko nudny mozolny spacer, ale rzeczywistość jak i niebo na wschodzie zaczęły rysować się w coraz jaśniejszych barwach, a to zawsze napawa jakimś dziwnym szczęściem! Wraz ze wzrostem widoczności pojawiło się też stadnie rogate towarzystwo, na które w sumie bardzo liczyłem. Przecież, jak by nie było takich atrakcji, byłbym zmuszony przyjąć reklamację jako organizator tej wycieczki! Ale czterokopytnie towarzyszki raczej wolą mnie w tatrach mieć na oku, o ile nie wpakuję się w jakiś pełzający tabun turystów. Tym razem również nie odmówiły mi swojego towarzystwa. Rosnąca radość ze zbliżającego się dnia i kolejne dostawy zmagazynowanej energii doprowadziły nas na szczyt w optymistycznych nastrojach, niestety trochę za wcześnie. Biorąc pod uwagę, że było sporo poniżej dziesięciu stopni a uparcie szalejąca pizgawica potęgowała złudne uczucie mrozu, czekało nas solidne kilkadziesiąt minut szczękania zębami, ale lepiej być za wcześnie, niż za późno.




To jest ta atrakcja, po którą tu przyszliśmy, przed oglądaniem której brak snu, legislacja niedźwiedzie brunatne a nawet polarne nie zdołają mnie nigdy powstrzymać. Przeżycie wschodu słońca w Tatrach to jest taka akcja, że z wrażenia aż powietrza w płucach brakuje. To jak by niebo i ziemia doznały razem nagle wielkiego orgazmu, po czym wpadły na abstrakcyjny pomysł żeby to uczucie wspólnie namalować nieograniczoną feerią barw! Muszę przyznać że udało im się to jak cholera.







Zachwyt trwał, wyprawa również, niestety dołączył do nas kolejny towarzysz podróży, i miał bardzo długie imię: ZmęczeniePoNieprzespanejNocy. Gdzieś na horyzoncie majaczył już nasz ostateczny cel, lecz aby go osiągnąć musieliśmy niechybnie zawinąć dupy w troki i i ruszyć na dwugodzinny spacer granią. Bardzo dobrze wspominam tą drogę. Wprawdzie nie byliśmy już pierwszej świeżości, lecz górski pejzaż skąpany w promieniach porannego słońca, skutecznie blokował docieranie jakichkolwiek symptomów zmęczenia, ponadto motywował do częstszych postojów i zabawy aparatem. Nie mogliśmy również narzekać na brak towarzystwa, gdyż czterokopytnie przyjaciółki co chwilkę dumnie prezentowały nam swoje rogate oblicza, dzielnie dotrzymując nam kroku.








Na szczyt Kasprowego zdążyliśmy dotuptać jeszcze przed pierwszą dostawą Świerzych turystów. Jedynymi osobami jakie spotkaliśmy na szczycie była para, która nie była przygotowana na zejście po zmroku i po zażartych wieczornych negocjacjach (włączając to możliwość interwencji TOPRu), załapała się na nocleg w pokoju socjalnym. Ucieszyłem się, że jednak w tym zarąbanym regulacjami świecie, czasami zdarza się znaleźć miejsce na odrobinę ludzkiej wyrozumiałości.





Uczucie zmęczenia powoli przestawało się kamuflować, a słońce zaczynało coraz bardziej operować, postanowiliśmy udać się w stronę doliny gąsienicowej i z perspektywy czasu uważam to za strategiczny błąd. Pierwsza część drogi była nawet przyjemna, choć rosnąca temperatura potęgowała wyrypanie i zapotrzebowanie na wodę która już nam się skończyła. Z pomocą przyszło górskie źródełko przy którym zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Tam też poznaliśmy koleją prę, która poza czekoladą i ambitnym planem, urzekła mnie życzliwością, i rozmową o naszej wspólnej pasji. W takich okolicznościach trudno było domówić sobie ponad godzinnej pogawędki. Mam takie przeczucie, że w okolicznościach schroniskowych skończyło by się to przegadaniem całej nocy:P



Szliśmy, dalej szliśmy, a potem jeszcze trochę szliśmy, coraz wolniej i bardziej czując na sobie siłę grawitacji a uczucie senności wciąż rosło. Słońce nie miało litości powodując, że temperatura osiągała kolejne poziomy niedorzeczności. Do murowańca nie weszliśmy tylko dlatego, że musiałbym zatytułować tę opowieść „Jak zasnąć na siedząco przy stole w schronisku zarąbanym do pełna gwarzącymi ludźmi.” Albo „Dlaczego wstanie z miejsca bywa trudniejsze, niż nauczenie małpy gry na gitarze.”. W każdym razie szliśmy dalej, choć „szliśmy”, nie trwało zbyt długo, bo czekało nas zło z którym nigdy wcześniej nie walczyłem, zawsze unikałem, może nawet trochę nieświadomie: zejście do kuźnic, w godzinach szczytu. 

 Ogólnie mieszkam i urodziłem się w Krakowie. Jest to miasto wybitnie turystyczne, a wszechobecne tłumy są dla mnie równie niecodzienne jak poranna kawa, czy poranne korki na głównych drogach. Lecz miejska infrastruktura sprawia, że da się w tej betonowej przestrzeni jeszcze jakoś funkcjonować. Natomiast, co by się stało gdyby ktoś teleportował całą populację Wieliczki do Kuźnic i obiecał milion złotych każdemu kto dotrze do Czarnego stawu Gąsienicowego? Ja znam odpowiedź na to pytanie! Jako, że szlak jest dość wąski w porównaniu do ulicy Floriańskiej, ludzie muszą przyjąć formację niekończącej się, pełzającej gąsienicy (skąd pochodzi nazwa całej doliny) i powoli suną. W demokracji zawsze większość sprawuje władzę, więc zapada prywatyzacja szlaku, na którym nie ma już miejsca na ruch dwukierunkowy. Jest za to miejsce na różnorakie bojowe okrzyki! Dzieci drą się, bo upał i stoma droga ich męczy i chcą być już w schronisku, rodzice drą się, bo mają zawsze rację natomiast panowie z piwem drą się, bo upał przyśpiesza wchłanianie alkoholu i po chwili impreza jest już dobra. Po 10 minutach oglądania na żywo tego spektaklu i prób odnalezienia jakiejkolwiek motywacji, entuzjazm spadł nam do poziomu podchodzącego pod samobójstwo:)


Czułem się, jak bym był małą mrówką, która postanowiła wejść z dupy strony w ludzki przewód pokarmowy przeładowany chaotycznie przyjmowanym weselnym żarciem w przerwach pomiędzy wódką a tańcem przy kolejnej ambitnej próbie wykonania utworu „Jesteś szalona” przez dzielnie chwiejącą się na nogach orkiestrę. Oczywiście wyprawa musiała odbyć się bez tlenu oraz w całości pod prąd!! Było to skrajnie ekstremalne przeżycie, ale na szczęście się udało. Nie rozumiem dlaczego nagle populacja Wieliczki postanowiła się skumulować na tym jednym szlaku, skoro nie było ani miliona, ani teleportacji…a istnieją w Tatrach dziesiątki, jeśli nie setki równie pięknych dróg. Nie mniej jednak wyprawę uważam za wyjątkowo udaną, pełną tego i owego o które w życiu chodzi i nie wiem, czy mogłem zaplanować cokolwiek, co było by lepsze jak na pierwszy raz!

środa, 2 września 2015

ROZDZIEWICZENIE I: Gdy zapada ciemność


Za każdym razem gdy idę w góry z nowo poznaną osobą, zadaję serię pytań dotyczących doświadczenia, sprzętu, butów, słucham rozmaitych górskich opowieści które dają mi wyobrażenie jak wysoko i jak daleko mogą nas nogi ponieść, aby nas jeszcze zniosły z powrotem Tym razem miało być inaczej. Pytanie bowiem brzmiało: dokąd mogę udać się z osobą która nigdy nie była w Tatrach, nie chodzi po górach i deklaruje, że ma słabą kondycję? Raz była w dolinie strążyskiej i najbardziej wspomina z tamtej wyprawy, ból stóp od nie rozchodzonych butów. Stałem bezradnie nad mapą, czując się jak sadysta nad zestawem narzędzi do przypalania sutków i wyrywania paznokci. Miałem nieodparte wrażenie, że cokolwiek nie wymyślę, będzie bolało!

Potem zaczął się festiwal zawsze niezawodnych pomysłów: Sarnie skałki, Gęsie Szyjki, nieśmiertelne mOko oraz król wszystkich tatrzańskich spacerowiczów: Czarny staw Gąsienicowy. Pomysły te są w tym wypadku tak niezawodne i tak propagowane przez wszystkich facebookowych niezależnych ekspertów, że przez chwilę zamroczyły mi umysł, niczym socjalistyczna ideologia. Na szczęście uwielbiam poddawać pod wątpliwość wszystkie święte racje tego świata. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu z was będzie to opowieść o tym „jak NIE powinna wyglądać pierwsza wycieczka w góry”, albo „jak zniechęcić człowieka do gór w ciągu trzynastu godzin”.

Zrobiliśmy to cholernie po mojemu. W końcu nie szedłem z dwuletnim dzieckiem, tylko z dwudziestoletnią kobietą. Nic mi nie mówiła o jakimkolwiek inwalidztwie. Więc jak na pierwszy raz zgotowałem jej naprawdę mocno skondensowaną mieszankę górskich przeżyć i dołożyłem wszelkich starań aby mieć pewność, że raczej nie prędko o niej zapomni J

Czas Start!

Parkujemy samochód, ostatnie przepakowania celem maksymalnej redukcji masy plecaka, zamknięcie samochodu, piwko pssst! Ono ma wartość symboliczną… Nie ma kierowcy, nie ma odwrotu! Teraz już tylko góry…

Droga do kuźnic mija bardzo sprawnie, jest ciemno i pusto, kilkoro spotkanych ludzi wydaje się wyrażać niezrozumienie, dlaczego zmierzamy w przeciwnym kierunku. Miasto śpi i i to jest piękne. Jedyne co bym tu jeszcze domalował, to skuty lodem chodnik i dwumetrowe hałdy śniegu dopełniły by mój ulubiony sen szaleńca, ale na ten widok niestety musimy jeszcze poczekać.

Spojrzałem pod nogi, a wtedy usłyszałem stwierdzenie: „Marcin, coś tam jest!” Podniosłem głowę, ale jedyne co zobaczyłem to wielki brunatny tyłek chowający się z powrotem w las. Moje skojarzenie było raczej oczywiste, na chwilę przystanęliśmy ale Patrycja twierdziła, że to na pewno miało rogi, niemniej jednak jej niepokój wyraźnie wzrósł…pierwsza atrakcja zaliczona.

Gdy ko kilkunastu minutach wchodzimy do Kuźnic, również wydaje nam się, że jest cicho i pusto, do momentu gdy pod nogami przebiega nam lis! Kolejny mieszkaniec parku wyszedł nam na powitanie, jakiś czas biegał wzdłuż ogrodzenia, chyba nie za bardzo wiedział jak wrócić do siebie, bo sporo możliwych dróg pozagradzano… Spojrzałem na towarzyszkę i do dziś nie jestem pewien które ze spłoszonych stworzonek było bardziej zestresowane. Nie codziennie spotyka się w Krakowie takie zwierzątka na wolności, a na pewno nie co piętnaście minut. To na pewno trochę uświadomiło ją  dokąd zmierzamy. Fajnie się słucha górskich opowieści, czyta o niedźwiedziach szukających kozic w lawinisku, Ale gdy się staje w totalnej ciszy na granicy światła i ciemności, gdzie trzeba włączyć czołówkę i zrobić pierwszy krok ze świadomością kto jest tutaj gospodarzem a kto gościem, to inna bajka. Następuje gwałtowna zmiana optyki, w mózgu odrywa się wielka czapa wątpliwości i wzbudzona lawina strachu zaczyna siać spustoszenie.

Idziemy dalej, kamienistą drogą, zastanawiam się jak bardzo zatłoczona będzie ona za dwanaście godzin. Po chwili dochodzimy do drogi którą można obejść Kalatówki. Architektura tego budynku jest chyba największą zbrodnią jaką człowiek dopuścił, od czasu ukrzyżowania własnego boga, więc z przyczyn estetycznych skręcamy w lewo. Droga mija nam szybko w rytm stukających kijków i po chwili dochodzimy na Halę Kondratową. Schronisko jak zawsze, zamknięte i ogrodzone pastuchem. Dobrze wiedzieć, że ktoś tam w środku drzemie i czuje się bezpiecznie, tylko dlaczego odgłosy chrapania muszą rozlegać się po całej dolinie dorównując głośnością niejednej syrenie pożarowej?  Chwilę później dostrzegamy w ciemności parę świecących, wlepionych w nas, jaskrawo zielonych oczu. Fajna sprawa, zwłaszcza gdy nie można za bardzo ocenić rozmiarów zwierza i odległości.

Rozmawialiśmy chwilę, gdy z tarasu dobiegł nas głos „Spokojnie to pewnie kot, przy tym chrapaniu, żaden niedźwiedź nie podejdzie na kilometrJ”. Okazało się że taras jest zamieszkały, a gdy zwierzak zmienił pozycję dostrzegliśmy sylwetkę kota. Pomimo lekkiego głodu i chrapiącej bariery ochronnej, jakoś nie chciało nam się jeść a w szczególności rozpakowywać hermetycznie zapakowanego jedzenia. Miśki czując zapach zakupów wiezionych w bagażniku dwa dni temu potrafią zrobić włam do samochodu, a co dopiero pożywienia na otwartej przestrzeni…

Droga na przełęcz była jeszcze ciekawsza. Kolejne ślepka, tym razem żółte ukazały się nam już kilkaset metrów za schroniskiem. Przystanęliśmy, porozmawialiśmy o tym jak bardzo nierówno pod sufitem trzeba mieć żeby tak spacerować, a kolejny mieszkaniec TPNu znudzony naszym widokiem poszedł w swoją stronę. Później szlak zawija w prawo, robi się bardziej stromy i wiedzie przez tak zwane „Piekiełko”. Jest to miejsce w którym szczególnie typowałem kolejne spotkanie, bo na tym odcinku nawet w dzień rok temu spotkałem trzy niedźwiedzie. Kijki dzwoniły, a tematów nie brakowało…czasem z przyczyn praktycznych. Zaskoczony niedźwiedź, może być ostatnim napotkanym niedźwiedziem, więc warto głośno rozmawiać o czymkolwiek, bez względu na to czy temat jest dla nas interesujący, czy nie.


Oczywiście wykrakałem i po chwili usłyszeliśmy ryk przy którym włosy stają na głowie nogi miękną i ręce opadają, tak kilkadziesiąt do stu metrów od nas i zapewniam, że to nie chodzi o orgazm. To już jest bardzo abstrakcyjne uczucie, gdy dwa razy cięższy brunatny potwór drze się na ciebie, a ty go nawet nie widzisz. On dobrze wie, że jesteś, gdzie jesteś, a ty stoisz sobie spokojnie, ciągniesz rozmowę dalej i jak by nigdy nic czekasz, aż sobie pójdzie. Uciec nie masz szans a idąc dalej od razu, mógłbyś nieopatrznie zbliżyć się o ten krok za blisko. Na szczęście jak to zawsze bywa, Niedźwiedź zszedł nam ze szlaku, więc chwilę później ruszyliśmy w dalszą drogę i tak po kilkunastu minutach doszliśmy na przełęcz. Wiatr dął, powietrze się zmieniło a gdzieś niedaleko w mroku majaczył wielki skalisty łeb drzemiącego wielkoluda. 




Giewont, na tą górkę kijki nie będą potrzebne. Z przyczyn praktycznych, zakamuflowaliśmy je więc gdzieś na przełęczy. Trochę się obawiałem, bo jak to bywa w samym środku nocy, wilgoć osiadła na skałach, wiatr cały czas smagał po dupie, widoczność była mocno ograniczona i ktoś za chwilę w tym skromnym świetle czołówki, po raz pierwszy w życiu będzie musiał stanąć do nierównej walki z kamieniem, żelazem i sumą wszystkich strachów. Co ja jej mogę dać? W jaki oręż uzbroić gladiatora, który trzymał w ręce jedynie nóż kuchenny? Szybki instruktaż zakresu poruszania się w terenie skalistym? Teoria trzech punktów podparcia? Kurs z zakresu obsługi sztucznych ułatwień? Tak to wszystko jest ważne, i się przydało, ale chyba najbardziej wartościową bronią jest siła spokoju i utwierdzanie w przekonaniu że zrobił ten krok prawidłowo, że właśnie tak jest bezpiecznie,  budowanie u kogoś pewności siebie…bo to nie siła stanowi największe ograniczenie, tylko psychika. Po kilkunastu minutach coraz bardziej zwinnego skrobania się stanęliśmy pod piętnastometrową konstrukcją gdzie w pogardzie dla zasad zbilansowanej diety, za jęliśmy się nocnym łasuchowaniem.