Za każdym razem gdy idę w góry z nowo poznaną osobą, zadaję
serię pytań dotyczących doświadczenia, sprzętu, butów, słucham rozmaitych
górskich opowieści które dają mi wyobrażenie jak wysoko i jak daleko mogą nas
nogi ponieść, aby nas jeszcze zniosły z powrotem Tym razem miało być
inaczej. Pytanie bowiem brzmiało: dokąd mogę udać się z osobą która nigdy nie
była w Tatrach, nie chodzi po górach i deklaruje, że ma słabą kondycję? Raz
była w dolinie strążyskiej i najbardziej wspomina z tamtej wyprawy, ból stóp od
nie rozchodzonych butów. Stałem bezradnie nad mapą, czując się jak sadysta nad
zestawem narzędzi do przypalania sutków i wyrywania paznokci. Miałem nieodparte
wrażenie, że cokolwiek nie wymyślę, będzie bolało!
Potem zaczął się festiwal zawsze niezawodnych pomysłów:
Sarnie skałki, Gęsie Szyjki, nieśmiertelne mOko oraz król wszystkich
tatrzańskich spacerowiczów: Czarny staw Gąsienicowy. Pomysły te są w tym
wypadku tak niezawodne i tak propagowane przez wszystkich facebookowych
niezależnych ekspertów, że przez chwilę zamroczyły mi umysł, niczym socjalistyczna
ideologia. Na szczęście uwielbiam poddawać pod wątpliwość wszystkie święte
racje tego świata. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu z was będzie to opowieść o
tym „jak NIE powinna wyglądać pierwsza wycieczka w góry”, albo „jak zniechęcić
człowieka do gór w ciągu trzynastu godzin”.
Zrobiliśmy to cholernie po mojemu. W końcu nie szedłem z
dwuletnim dzieckiem, tylko z dwudziestoletnią kobietą. Nic mi nie mówiła o
jakimkolwiek inwalidztwie. Więc jak na pierwszy raz zgotowałem jej naprawdę
mocno skondensowaną mieszankę górskich przeżyć i dołożyłem wszelkich starań aby
mieć pewność, że raczej nie prędko o niej zapomni J
Czas Start!
Parkujemy samochód, ostatnie przepakowania celem maksymalnej
redukcji masy plecaka, zamknięcie samochodu, piwko pssst! Ono ma wartość
symboliczną… Nie ma kierowcy, nie ma odwrotu! Teraz już tylko góry…
Droga do kuźnic mija bardzo sprawnie, jest ciemno i pusto,
kilkoro spotkanych ludzi wydaje się wyrażać niezrozumienie, dlaczego zmierzamy
w przeciwnym kierunku. Miasto śpi i i to jest piękne. Jedyne co bym tu jeszcze
domalował, to skuty lodem chodnik i dwumetrowe hałdy śniegu dopełniły by mój
ulubiony sen szaleńca, ale na ten widok niestety musimy jeszcze poczekać.
Spojrzałem pod nogi, a wtedy usłyszałem stwierdzenie:
„Marcin, coś tam jest!” Podniosłem głowę, ale jedyne co zobaczyłem to wielki
brunatny tyłek chowający się z powrotem w las. Moje skojarzenie było raczej
oczywiste, na chwilę przystanęliśmy ale Patrycja twierdziła, że to na pewno
miało rogi, niemniej jednak jej niepokój wyraźnie wzrósł…pierwsza atrakcja
zaliczona.
Gdy ko kilkunastu minutach wchodzimy do Kuźnic, również
wydaje nam się, że jest cicho i pusto, do momentu gdy pod nogami przebiega nam
lis! Kolejny mieszkaniec parku wyszedł nam na powitanie, jakiś czas biegał
wzdłuż ogrodzenia, chyba nie za bardzo wiedział jak wrócić do siebie, bo sporo
możliwych dróg pozagradzano… Spojrzałem na towarzyszkę i do dziś nie jestem
pewien które ze spłoszonych stworzonek było bardziej zestresowane. Nie
codziennie spotyka się w Krakowie takie zwierzątka na wolności, a na pewno nie
co piętnaście minut. To na pewno trochę uświadomiło ją dokąd zmierzamy. Fajnie się słucha górskich
opowieści, czyta o niedźwiedziach szukających kozic w lawinisku, Ale gdy się
staje w totalnej ciszy na granicy światła i ciemności, gdzie trzeba włączyć
czołówkę i zrobić pierwszy krok ze świadomością kto jest tutaj gospodarzem a
kto gościem, to inna bajka. Następuje gwałtowna zmiana optyki, w mózgu odrywa
się wielka czapa wątpliwości i wzbudzona lawina strachu zaczyna siać
spustoszenie.
Idziemy dalej, kamienistą drogą, zastanawiam się jak bardzo
zatłoczona będzie ona za dwanaście godzin. Po chwili dochodzimy do drogi którą
można obejść Kalatówki. Architektura tego budynku jest chyba największą
zbrodnią jaką człowiek dopuścił, od czasu ukrzyżowania własnego boga, więc z
przyczyn estetycznych skręcamy w lewo. Droga mija nam szybko w rytm stukających
kijków i po chwili dochodzimy na Halę Kondratową. Schronisko jak zawsze, zamknięte
i ogrodzone pastuchem. Dobrze wiedzieć, że ktoś tam w środku drzemie i czuje
się bezpiecznie, tylko dlaczego odgłosy chrapania muszą rozlegać się po całej
dolinie dorównując głośnością niejednej syrenie pożarowej? Chwilę później dostrzegamy w ciemności parę
świecących, wlepionych w nas, jaskrawo zielonych oczu. Fajna sprawa, zwłaszcza
gdy nie można za bardzo ocenić rozmiarów zwierza i odległości.
Rozmawialiśmy chwilę, gdy z tarasu dobiegł nas głos
„Spokojnie to pewnie kot, przy tym chrapaniu, żaden niedźwiedź nie podejdzie na
kilometrJ”.
Okazało się że taras jest zamieszkały, a gdy zwierzak zmienił pozycję
dostrzegliśmy sylwetkę kota. Pomimo lekkiego głodu i chrapiącej bariery
ochronnej, jakoś nie chciało nam się jeść a w szczególności rozpakowywać
hermetycznie zapakowanego jedzenia. Miśki czując zapach zakupów wiezionych w
bagażniku dwa dni temu potrafią zrobić włam do samochodu, a co dopiero pożywienia
na otwartej przestrzeni…
Droga na przełęcz była jeszcze ciekawsza. Kolejne ślepka,
tym razem żółte ukazały się nam już kilkaset metrów za schroniskiem.
Przystanęliśmy, porozmawialiśmy o tym jak bardzo nierówno pod sufitem trzeba
mieć żeby tak spacerować, a kolejny mieszkaniec TPNu znudzony naszym widokiem
poszedł w swoją stronę. Później szlak zawija w prawo, robi się bardziej stromy
i wiedzie przez tak zwane „Piekiełko”. Jest to miejsce w którym szczególnie
typowałem kolejne spotkanie, bo na tym odcinku nawet w dzień rok temu spotkałem
trzy niedźwiedzie. Kijki dzwoniły, a tematów nie brakowało…czasem z przyczyn
praktycznych. Zaskoczony niedźwiedź, może być ostatnim napotkanym
niedźwiedziem, więc warto głośno rozmawiać o czymkolwiek, bez względu na to czy
temat jest dla nas interesujący, czy nie.
Oczywiście wykrakałem i po chwili usłyszeliśmy ryk przy
którym włosy stają na głowie nogi miękną i ręce opadają, tak kilkadziesiąt do
stu metrów od nas i zapewniam, że to nie chodzi o orgazm. To już jest bardzo
abstrakcyjne uczucie, gdy dwa razy cięższy brunatny potwór drze się na ciebie,
a ty go nawet nie widzisz. On dobrze wie, że jesteś, gdzie jesteś, a ty stoisz
sobie spokojnie, ciągniesz rozmowę dalej i jak by nigdy nic czekasz, aż sobie
pójdzie. Uciec nie masz szans a idąc dalej od razu, mógłbyś nieopatrznie
zbliżyć się o ten krok za blisko. Na szczęście jak to zawsze bywa, Niedźwiedź
zszedł nam ze szlaku, więc chwilę później ruszyliśmy w dalszą drogę i tak po
kilkunastu minutach doszliśmy na przełęcz. Wiatr dął, powietrze się zmieniło a
gdzieś niedaleko w mroku majaczył wielki skalisty łeb drzemiącego wielkoluda.
Giewont, na tą górkę kijki nie będą potrzebne. Z przyczyn
praktycznych, zakamuflowaliśmy je więc gdzieś na przełęczy. Trochę się
obawiałem, bo jak to bywa w samym środku nocy, wilgoć osiadła na skałach, wiatr
cały czas smagał po dupie, widoczność była mocno ograniczona i ktoś za chwilę w
tym skromnym świetle czołówki, po raz pierwszy w życiu będzie musiał stanąć do
nierównej walki z kamieniem, żelazem i sumą wszystkich strachów. Co ja jej mogę
dać? W jaki oręż uzbroić gladiatora, który trzymał w ręce jedynie nóż kuchenny?
Szybki instruktaż zakresu poruszania się w terenie skalistym? Teoria trzech
punktów podparcia? Kurs z zakresu obsługi sztucznych ułatwień? Tak to wszystko
jest ważne, i się przydało, ale chyba najbardziej wartościową bronią jest siła
spokoju i utwierdzanie w przekonaniu że zrobił ten krok prawidłowo, że właśnie
tak jest bezpiecznie, budowanie u kogoś
pewności siebie…bo to nie siła stanowi największe ograniczenie, tylko psychika.
Po kilkunastu minutach coraz bardziej zwinnego skrobania się stanęliśmy pod
piętnastometrową konstrukcją gdzie w pogardzie dla zasad zbilansowanej diety,
za jęliśmy się nocnym łasuchowaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz