Część pierwsza - link
Karawana jedzie dalej. Chwilę odpoczywamy, ja trochę czegoś szukam, jak by w nadziei że jednak nie jesteśmy tu jedynymi bytami w tej okolicy od kilku dni. Może jakiś odcisk buta, raka narty czy cokolwiek…nie ma nic. Jesteśmy w miejscy w którym szlak letni wybija się na grań, i nie ma tam żadnego śladu poza naszymi. Tak więc z jakimś niesłabnącym poczuciem dzikiej ciekawości, jak będzie wyglądała dalsza droga, udajemy się dalej by poczuć się mądrzejszym o tą wiedzę. Nasz kolega Słowak wybija do przodu a (tym razem) my raczej bezrefleksyjnie podążamy jego śladem. Co jakiś czas widujemy niebieski znaczki, słońce napełnia nas radością, a granią idzie się bardzo przyjemnie. Ogólnie nie mieliśmy już wtedy planów zdobywania szczytu, mieliśmy sporą obsuwę czasową, zmęczenie i nieprzespana noc dawały się we znaki, a do szczytu wg. mojej kalkulacji było jeszcze jakieś 3 godziny.
Na szczęście Sławcio na bieżąco
weryfikował nasze plany.
Idąc granią cieszyliśmy się
słońcem, niestety śnieg w przeciwieństwie do nas słońcem się cieszyć się nie potrafi.
Zamiast stawać się szczęśliwszym, śnieg z kwadransu na kwadrans robił się coraz
bardziej mokry i ciężki. Ciężar
gatunkowy tego zjawiska na Sławkowskim wygląda mniej więcej jak te dwa zryte
lawinami żleby które mieliśmy przyjemność obserwować.
Tak czy owak robiło się
lawiniasto, z godziny na godzinę coraz bardziej, i przypomniały mi się słowa jednego
z moich mentorów „Jeżeli ktoś wiosną o godzinie 13 znajduje się w kotle
Gerlachowskim to musi zginąć, bo jest idiotą”. Nadchodziła 13, temperatura była
dodatnia, i prawdę mówiąc nie było już innej drogi do Smokowca jak przez szczyt
Sławkowskiego. Jeżeli chcemy wrócić na dół trawersując jakikolwiek żleb, musimy
to robić koło 17:00, czyli ogólnie rzecz biorąc po ciemku. A przyznam się, że
na samą myśl o wracaniu granią i usłyszeniu po raz kolejny „Marcin, czuje się
nie pewnie”, serce nieskutecznie wybijało mi żebra.
Idąc wzdłuż grani w końcu
spotkaliśmy pierwsze tego dnia towarzystwo, kopytne koleżanki jednak czasem
pokazują się na Sławciu.
Dalej droga była całkiem ok.,
przynajmniej tak nam się wydawało dopóki nie doszliśmy do trawersu jednego z
ostatnich przedwierzchołków. Droga wiodła po północnej stronie stoku wąską
skalną półką, gdzie były zdeponowane spore ilości bardzo słabo związanego
śniegu. Nie muszę chyba dodawać jaka lufa była poniżej. Generalnie przeszliśmy
ten fragment dość czujnie i w sporych odstępach. Nie było to przyjemne uczucie,
przyprawiało wręcz o urojony zawał serca i z całej drogi ten fragment oceniam
jako najbardziej niebezpieczny. Choć podejrzewam, że istnieją również wariaci
którzy dali by radę przejść to miejsce umilając je sobie konwersacją z
telefonem przy uchu.
W końcu stanęliśmy pod naszym
kopcem kreta, nie był nudny, był piękny. Zaśnieżony z każdej strony, stał
dostojnie w pełnym słońcu na tle błękitnego nieba, a po jego zboczach zaczęli
gramolić się wyłaniający się ze żlebu ski-turowcy. Fajnie po całym dniu spotkać
jakąś żywą duszę. Nie chcę nawet wiedzieć się jak oni się tu dostali, po prostu
wychodzili z dziury i darli na szczyt.
Nie pozostało nam nic innego jak schować
kijki, zrobić przegląd zaopatrzenia, wyjąć czekany, schować plecaki w
bezpiecznym miejscu i atakować śnieżnego potworka. Śnieg na tej wysokości był
już całkiem przyjemnie związany, prawie się nie zapadaliśmy. Po jakichś 20
minutach ostrego darcia pod górę równo o godzinie 15:00 dołączyliśmy do grona
zimowych zdobywców Sławkowskiego szczytu. Oto co ujrzeliśmy na szczycie.
Dzień powoli się kończył, temperatura spadała,
cieszyło mnie to, w ogóle wszystko mnie cieszyło. W takich okolicznościach
człowiek nabiera przekonania, że trzeba w życiu dawać z siebie dużo więcej
wysiłku i determinacji czasem ryzykować a rezultaty tych działań mogą
przerosnąć najśmielsze oczekiwania.
Nasz Słowak zaczął schodzić nieco
wcześniej, więc w okolicach szczytu pożegnaliśmy się. Był on bardzo dobrym
kompanem, spotkanym za pośrednictwem pewnego zbiegu okoliczności, szkoda że
musiał pędzić. Z drugiej strony dobry z niego wariat, wspomniałem, że miał do
plecaka przytroczone buty narciarskie. Okazało się że były one tylko częścią
balastu który dźwigał. Ogólnie jego plecak warzył około 30 kg i miał za zadanie
wyrobić mu kondycję. Powiem szczerze, że
warzyłem swojego garba przed wyjazdem i wyszło mi 7 kg z całym sprzętem. Więc
pomijając aspekty bezpieczeństwa lawinowego, nasz kolega dokonał niezłego
wyczynu, przynajmniej w moich oczach.
Droga powrotna niosła za sobą
dwie niewiadome. Po pierwsze czy uda nam się znaleźć obejście lawiniastego
trawersu przedwierzchołka po południowej stronie, oraz czy uda nam się znaleźć
zejście z grani tak aby po ciemku trawersować jednak te żleby i nie pakować się
z powrotem, w dodatku po ciemku do „gani Sławkowskich rumaków”J.
Po zejściu z kopułki założyliśmy
z powrotem nasze plecaki i udaliśmy się granią prosto na południową turniczkę.
To nie jest tak, że szukaliśmy wrażeń, po prostu szukaliśmy bezpieczniejszej
drogi, a to, że nie ma ona nic wspólnego z letnim przebiegiem szlaku, hmmm.. czasem
tak bywa. Zimą może nawet bardzo często. Pod turniczką czekało na nas dość
strome skaliste gołoborze, prawie bez śniegu(za stromo, żeby mógł się
utrzymać). Poza mchem, płytami i nierzadko ruszającymi się kamieniami można było
„korzystać” z rosnących miejscami i nieźle przymrożonych kępek trawy. Wyglądało
to mało zachęcająco, ale na pewno lepiej niż od północy. Zaczęliśmy schodzić,
raki skrobały granit aż miło, czekan gdzie się klinował tam się klinował,
resztę trzeba było ogarnąć rękami lub wbijać się w trawnik. Schodziliśmy
pionowo w dół w stronę południowo zachodniej grani. W dole widać było niewielki
zachód którym prawdopodobnie dałoby się przetrawersować całą tą turnię i dojść
do szlaku. Zarówno zejście jak i trawers tym wariantem jest bardzo wymagający i
w zasadnie jakakolwiek asekuracja była by tu bardzo na miejscu. Jej brak z
naszej strony bynajmniej nie wynikał z fanatycznego wyznawania ideologii „Light
and Fast”. Bez żadnego doświadczenia w sakle nie było by mowy o robienie
takiego dzikiego przejścia, na szczęście na tym polu obydwoje mamy
doświadczenie i uznaliśmy, że możemy sobie na to pozwolić. Co więcej apropo tej
drogi napisać? Jak to poza farbą. Trzeba być sprytnym, obserwować przebieg
drogi, intuicyjnie wybierać najbezpieczniejsze warianty i być gotowy do
zawrócenia, gdy okaże się że droga przekracza nasze możliwości.
Drogę pokonaliśmy dość sprawnie i
idąc zachodem kilkadziesiąt metrów poniżej w końcu dostrzegliśmy swoje ślady. Dalej
szliśmy analogicznie do wyjścia tylko szybciej, szukając jakichkolwiek śladów
ludzkiego bytowania po stronie południowej. Ślad w końcu się znalazł, było
odejście w dół, przetarte, ale w zupełnie innym miejscu niż wynikało by to z
przebiegu letniej drogi. Zaryzykowaliśmy. Droga trawersowała strome zbocza
zarówno poniżej grani szlakowej, jak i tej naszej dzikiej. Śnieg na szczęście
był już dość dobrze zmrożony, o wiele lepiej niż rano. Szliśmy tym śladem jakieś
pół godziny i w końcu gdy zrobiło się absolutnie ciemno znaleźliśmy swoje
poranne ślady. To było niepodważalnie miłe uczucie, gdy po ponad 10 godzinach
szukania różnych dróg jesteś już na pewno na tej dobrej, już prawie w domu.
PS. Cofam wszystkie obelgi na
temat Sławka, jakie zdarzyło mi się wypisać!
Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:)
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca
Alternatywny opis całego przedsięwzięcia, spisany niestandardowym piórem współprowokatora całego wydarzenia: Zuzy:)