niedziela, 12 lutego 2017

Sławkowski Szczyt II: Just do it! - to jedyna droga!


Część pierwsza - link

Karawana jedzie dalej. Chwilę odpoczywamy, ja trochę czegoś szukam, jak by w nadziei że jednak nie jesteśmy tu jedynymi bytami w tej okolicy od kilku dni. Może jakiś odcisk buta, raka narty czy cokolwiek…nie ma nic. Jesteśmy w miejscy w którym szlak letni wybija się na grań, i nie ma tam żadnego śladu poza naszymi. Tak więc z jakimś niesłabnącym poczuciem dzikiej ciekawości, jak będzie wyglądała dalsza droga, udajemy się dalej by poczuć się mądrzejszym o tą wiedzę. Nasz kolega Słowak wybija do przodu a (tym razem) my  raczej bezrefleksyjnie podążamy jego śladem. Co jakiś czas widujemy niebieski znaczki, słońce napełnia nas radością, a granią idzie się bardzo przyjemnie. Ogólnie nie mieliśmy już wtedy planów zdobywania szczytu, mieliśmy sporą obsuwę czasową, zmęczenie i nieprzespana noc dawały się we znaki, a do szczytu wg. mojej kalkulacji było jeszcze jakieś 3 godziny.




Na szczęście Sławcio na bieżąco weryfikował nasze plany.

Idąc granią cieszyliśmy się słońcem, niestety śnieg w przeciwieństwie do nas słońcem się cieszyć się nie potrafi. Zamiast stawać się szczęśliwszym, śnieg z kwadransu na kwadrans robił się coraz bardziej  mokry i ciężki. Ciężar gatunkowy tego zjawiska na Sławkowskim wygląda mniej więcej jak te dwa zryte lawinami żleby które mieliśmy przyjemność obserwować.

Tak czy owak robiło się lawiniasto, z godziny na godzinę coraz bardziej, i przypomniały mi się słowa jednego z moich mentorów „Jeżeli ktoś wiosną o godzinie 13 znajduje się w kotle Gerlachowskim to musi zginąć, bo jest idiotą”. Nadchodziła 13, temperatura była dodatnia, i prawdę mówiąc nie było już innej drogi do Smokowca jak przez szczyt Sławkowskiego. Jeżeli chcemy wrócić na dół trawersując jakikolwiek żleb, musimy to robić koło 17:00, czyli ogólnie rzecz biorąc po ciemku. A przyznam się, że na samą myśl o wracaniu granią i usłyszeniu po raz kolejny „Marcin, czuje się nie pewnie”, serce nieskutecznie wybijało mi żebra.
Idąc wzdłuż grani w końcu spotkaliśmy pierwsze tego dnia towarzystwo, kopytne koleżanki jednak czasem pokazują się na Sławciu.

Dalej droga była całkiem ok., przynajmniej tak nam się wydawało dopóki nie doszliśmy do trawersu jednego z ostatnich przedwierzchołków. Droga wiodła po północnej stronie stoku wąską skalną półką, gdzie były zdeponowane spore ilości bardzo słabo związanego śniegu. Nie muszę chyba dodawać jaka lufa była poniżej. Generalnie przeszliśmy ten fragment dość czujnie i w sporych odstępach. Nie było to przyjemne uczucie, przyprawiało wręcz o urojony zawał serca i z całej drogi ten fragment oceniam jako najbardziej niebezpieczny. Choć podejrzewam, że istnieją również wariaci którzy dali by radę przejść to miejsce umilając je sobie konwersacją z telefonem przy uchu.



W końcu stanęliśmy pod naszym kopcem kreta, nie był nudny, był piękny. Zaśnieżony z każdej strony, stał dostojnie w pełnym słońcu na tle błękitnego nieba, a po jego zboczach zaczęli gramolić się wyłaniający się ze żlebu ski-turowcy. Fajnie po całym dniu spotkać jakąś żywą duszę. Nie chcę nawet wiedzieć się jak oni się tu dostali, po prostu wychodzili z dziury i darli na szczyt. 




Nie pozostało nam nic innego jak schować kijki, zrobić przegląd zaopatrzenia, wyjąć czekany, schować plecaki w bezpiecznym miejscu i atakować śnieżnego potworka. Śnieg na tej wysokości był już całkiem przyjemnie związany, prawie się nie zapadaliśmy. Po jakichś 20 minutach ostrego darcia pod górę równo o godzinie 15:00 dołączyliśmy do grona zimowych zdobywców Sławkowskiego szczytu. Oto co ujrzeliśmy na szczycie.







 Dzień powoli się kończył, temperatura spadała, cieszyło mnie to, w ogóle wszystko mnie cieszyło. W takich okolicznościach człowiek nabiera przekonania, że trzeba w życiu dawać z siebie dużo więcej wysiłku i determinacji czasem ryzykować a rezultaty tych działań mogą przerosnąć najśmielsze oczekiwania. 

Nasz Słowak zaczął schodzić nieco wcześniej, więc w okolicach szczytu pożegnaliśmy się. Był on bardzo dobrym kompanem, spotkanym za pośrednictwem pewnego zbiegu okoliczności, szkoda że musiał pędzić. Z drugiej strony dobry z niego wariat, wspomniałem, że miał do plecaka przytroczone buty narciarskie. Okazało się że były one tylko częścią balastu który dźwigał. Ogólnie jego plecak warzył około 30 kg i miał za zadanie wyrobić mu kondycję.  Powiem szczerze, że warzyłem swojego garba przed wyjazdem i wyszło mi 7 kg z całym sprzętem. Więc pomijając aspekty bezpieczeństwa lawinowego, nasz kolega dokonał niezłego wyczynu, przynajmniej w moich oczach.

Droga powrotna niosła za sobą dwie niewiadome. Po pierwsze czy uda nam się znaleźć obejście lawiniastego trawersu przedwierzchołka po południowej stronie, oraz czy uda nam się znaleźć zejście z grani tak aby po ciemku trawersować jednak te żleby i nie pakować się z powrotem, w dodatku po ciemku do „gani Sławkowskich rumaków”J.



Po zejściu z kopułki założyliśmy z powrotem nasze plecaki i udaliśmy się granią prosto na południową turniczkę. To nie jest tak, że szukaliśmy wrażeń, po prostu szukaliśmy bezpieczniejszej drogi, a to, że nie ma ona nic wspólnego z letnim przebiegiem szlaku, hmmm.. czasem tak bywa. Zimą może nawet bardzo często. Pod turniczką czekało na nas dość strome skaliste gołoborze, prawie bez śniegu(za stromo, żeby mógł się utrzymać). Poza mchem, płytami i nierzadko ruszającymi się kamieniami można było „korzystać” z rosnących miejscami i nieźle przymrożonych kępek trawy. Wyglądało to mało zachęcająco, ale na pewno lepiej niż od północy. Zaczęliśmy schodzić, raki skrobały granit aż miło, czekan gdzie się klinował tam się klinował, resztę trzeba było ogarnąć rękami lub wbijać się w trawnik. Schodziliśmy pionowo w dół w stronę południowo zachodniej grani. W dole widać było niewielki zachód którym prawdopodobnie dałoby się przetrawersować całą tą turnię i dojść do szlaku. Zarówno zejście jak i trawers tym wariantem jest bardzo wymagający i w zasadnie jakakolwiek asekuracja była by tu bardzo na miejscu. Jej brak z naszej strony bynajmniej nie wynikał z fanatycznego wyznawania ideologii „Light and Fast”. Bez żadnego doświadczenia w sakle nie było by mowy o robienie takiego dzikiego przejścia, na szczęście na tym polu obydwoje mamy doświadczenie i uznaliśmy, że możemy sobie na to pozwolić. Co więcej apropo tej drogi napisać? Jak to poza farbą. Trzeba być sprytnym, obserwować przebieg drogi, intuicyjnie wybierać najbezpieczniejsze warianty i być gotowy do zawrócenia, gdy okaże się że droga przekracza nasze możliwości.

Drogę pokonaliśmy dość sprawnie i idąc zachodem kilkadziesiąt metrów poniżej w końcu dostrzegliśmy swoje ślady. Dalej szliśmy analogicznie do wyjścia tylko szybciej, szukając jakichkolwiek śladów ludzkiego bytowania po stronie południowej. Ślad w końcu się znalazł, było odejście w dół, przetarte, ale w zupełnie innym miejscu niż wynikało by to z przebiegu letniej drogi. Zaryzykowaliśmy. Droga trawersowała strome zbocza zarówno poniżej grani szlakowej, jak i tej naszej dzikiej. Śnieg na szczęście był już dość dobrze zmrożony, o wiele lepiej niż rano. Szliśmy tym śladem jakieś pół godziny i w końcu gdy zrobiło się absolutnie ciemno znaleźliśmy swoje poranne ślady. To było niepodważalnie miłe uczucie, gdy po ponad 10 godzinach szukania różnych dróg jesteś już na pewno na tej dobrej,  już prawie w domu.



PS. Cofam wszystkie obelgi na temat Sławka, jakie zdarzyło mi się wypisać! 

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 

https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

Alternatywny opis całego przedsięwzięcia, spisany niestandardowym piórem współprowokatora całego wydarzenia: Zuzy:) 

piątek, 10 lutego 2017

Sławkowski Szczyt zimą I: I feel WYCOF in the air.


Można się zdziwić jak bardzo człowiek ufa swoim przekonaniom. Można się również zdziwić jak z jaką łatwością góry potrafią zadrwić sobie z naszych śmiesznych wyobrażeń. Napisałem nie dawno coś co skrócie brzmiało, „Sławko, Ty nudny brzydalu, idziemy po Cibie”, minęło kilkadziesiąt godzin i poszliśmy.

            Wyjść z kimś zimą w Tatry Wysokie to troszkę jak solidnie urżnąć się w palec, zanurzyć pióro we wlanych sokach i podpisać „...i że cię nie opuszczę, aż nie będziesz z powrotem na dole, choćbym miął zawinąć cię w NRC jak tortille z soczystą baraniną i odmrozić sobie wszystkie palce czekając zanim przyjdzie pomoc, jakakolwiek dupuwa by nas nie dopadła”. To brzmi trochę jak wyrok, ale wydaje mi się, że idąc w góry czy wisząc na linie przypięty do drugiego człowieka podpisujemy go za każdym razem. Z czasem na tyle często, że poleganie na sobie przychodzi nam jakoś naturalnie. Chyba właśnie dlatego w przypływie dnia wolnego wybrałem się w góry z osobom której poza kilkoma szalonymi historiami i przescrollowanym blogiem który jest swoistą instrukcją obsługi do czerpaka radości z życia, w zasadzie nie znam. A może po prostu mam tendencje do ufania ludziom przekraczającym na drodze do realizacji swoich pasji ósmego kręgu pozytywnego szaleństwa. Tak czy siak, skończyło się porwaniem bez okupu, za granicę kraju, całkiem wysoko i co najważniejsze z dala od krakowskiego smogu, który już dawno ostro przedawkowaliśmy.

            „Wycieczka” na wywiany i spłaszczony kopiec kreta zaczęła się, jak to zwykle bywa od podejścia na Maksymiliankę. Trudno tu o czymś napisać, o tym ekstremalnym przeżyciu, więc raczej porzucę to wyzwanie. Wspomnę tylko, że widoczność była zaskakująco żadna, Mordor, wszędzie szaro i cicho. W oddali słychać było ujadanie psów. Przeszliśmy ten fragment drogi trochę z ciekawości co będzie dalej. Nie było nieba, nie było słońca, prawie nie było się czym zachwycać. 






Prawie, bo znam tę drogę z wersji letniej oraz wiosennej i musze przyznać, że pomimo bardzo zasmęcającej pogody, pół metra zbitego śniegu pod butami sprawiało, że szło się całkiem sprawnie.
                       
Na balkoniku podziwiać widoki mogłem jedynie ja i tylko dlatego i tylko dlatego, że znałem je na pamięć. 



Droga dalej była równie mglista jak nużąca. Szlak był przetarty, więc bez zastanowienia podążaliśmy nim mijając kolejne czubki kosówek. W końcu szlak odbija agresywnie w prawo, stromo pnie się do góry i zaczyna się fragment bardziej kondycyjny. Idę, zipiąc i próbując znaleźć w tym jakieś pozory sensu. Mgła dalej jest dosłownie wszędzie, działa to jak gwałtowne odwirowywanie resztek nadziei, że to się może udać. Ale idziemy, bo taki jest plan, takie założenia i przydałby się jakiś lepszy powód jak ogólnie panująca bryndza, czy nieprzespana noc, żeby odwrócić się o 180 stopni i odpuścić.




W końcu zaczęły się kolejne opory. Śnieg zaczął się zapadać. Nie tak agresywnie jak na wiosnę, że trzeba się z pod niego wykopywać jak kret, ale na tyle, żeby raz na kilkanaście metrów rozdrażnić, zaskoczyć, pobudzić trochę jak poranne espresso. Potem gdy wpadłem na głupi pomysł, że gorzej już na pewno nie będzie, droga nagle się urwała. Koniec przetartego szlaku, trzeba sobie radzić samemu. Tzn piechur który coś w tę stronę torował, ubrał narty i odbił lewo w jeszcze gorszą i bardziej przepadzistą kosówkę(wiem, sprawdzałem). Teraz przyszedł ten fascynujący moment w którym trzeba było podjąć jakąś decyzję i musiała być ona na tyle szybka, żeby się nie wychłodzić. Jedynym pozytywnym aspektem tej gównianej sytuacji były wystające w pobliżu skały. Zapadać się w śniegu w nieskończoność nie ma sensu, poza tym, tam dalej na lewo są już tylko jak twierdzą poczytne źródła, „nie lawiniaste” żleby a skoro śnieg był tak przepadzisty, nie miałem ochoty testować tej teorii.

Wybrałem więc skały, jedyne formacja w okolicy sprawiające wrażenie jakiejś stabilności. Przy czym skała to też dużo powiedziane, gdzieś z pod śniegu zaczęły wystawać pojedyncze kamienie. Były one co najwyżej nadzieją na jakąkolwiek skałę gdzieś wyżej, i właśnie dlatego udaliśmy się w ich stronę. Po kamieniach szło się inaczej, było co prawda się czego złapać, ale nie wiadomo było gdzie stanąć. Wszystko było pod śniegiem, a pomiędzy głazami czy płytami nachylonymi w cholera wie jakim kierunku wyczuwalne były spore szczeliny. Może nie dało się w nie spaść i skręcić karku, ale wyłamanie kolana, nie stanowiło by dla nich problemu. Tu zabawa była przednia. Trochę poodśnieżaliśmy, trochę sondowaliśmy kijkami, nie mniej jednak pomimo, że zajmowało nam to sporo czasu cały czas pięliśmy się ostro w górę. Przystanęliśmy na chwilę i nagle usłyszeliśmy czyjeś kroki.




Z osłupieniem czekałem by dowiedzieć się kto jeszcze wpadł na tak genialny pomysł, by w takich warunkach wychodzić na Sławkowski. Wyłoniła się postać ubrana w czerwoną kurtkę, z plecakiem do którego miał przytroczoną parę butów narciarskich. Po cholerę mu same buty, skoro nie ma żadnych desek? – pomyślałem. Podszedł, przywitaliśmy się, po czym jakoś tak beznadziejnie wzruszył ramionami i wypowiedział coś co zabrzmiało „Szlak był przetarty, więc poszedłem, gdzie my w ogóle jesteśmy i gdzie wy w ogóle idziecie?” Wytłumaczyłem mu, że idziemy w stronę grani, i że tędy jest bardziej stabilnie i jakoś tak bardziej „po ludzku”. Chociaż prawdę mówiąc dalej nie do końca wiedziałem co będzie dalej. Zamieniliśmy kilka zdań i z wolna zaczęliśmy się gramolić dość stromym zaśnieżonym gołoborzem. Po chwili Słowak krzyknął, a może to jak krzyknąłem… Generalnie chodziło o to, że zrobiła się niebieska dziura w niebie i przez chwilę było widać nawet kawałek Łomnicy. To było jak przebudzenie. Poczułem się tak, jak by cała ta beznadziejna rozgrywka o każde 10 metrów nagle nabierała sensu. W zasadzie dowiedzieliśmy się jednej dość istotnej rzeczy, byliśmy już bardzo wysoko a grań była w zasięgu 100 może 200 metrów.




Kiedy w górach nagle czujesz że jest w Tobie nadzieja, pod żadnym pozorem nie mów do niej Mamo!

Robiliśmy kilka kroków, odśnieżaliśmy, sondowaliśmy, potem znowu kilka kroków… tak mijały kolejne minuty…może nawet dziesiątki minut. Nagle niebo otwarło się nad nami i zobaczyliśmy grań. Słońce zaczęło otulać nasze zmęczone twarze i były to jedne z szybszych dożylnych zastrzyków endorfin jakie pamiętam. Zobaczyliśmy grań, była 100 metrów od nas, ale zamiast kierować się w jej stronę wyjąłem telefon i zacząłem fotografować wszystko, jak by z obawy, że za chwile znowu nadciągnie ziemność która nam to wszystko odbierze. Chmury przychodziły i odpływały, cyklicznie. Postanowiliśmy wyjść wyżej i choć patrząc na czas nie mieliśmy raczej złudzeń, że prędzej czy później zawrócimy, chcieliśmy chodziarz zobaczyć „co się stanie” gdy dojdziemy do grani.

Gdy dotarliśmy na grań, stał się dzień. Zobaczyliśmy naszą gwiazdę, błękit nieba, oraz poustawiane szeregiem strzeliste szczyty i granie. To był widok zniewalający i budujący. Byliśmy ponad mglistym Mordorem, całą trójką. O tym nie wspomniałem, ale Słowak który zdezorientowany wyłonił się z nikąd podążając naszymi śladami zdecydował się iść razem z nami dalej. Staliśmy więc gdzieś na początku cholera wie jak długiej i niebezpiecznej(bo że strzelistej, to było widać) grani i zastanawialiśmy się co zrobić dalej.

Tej drogi nie ma na żadnych szlakach, nie wiadomo, czy ktokolwiek tędy szedł. Czy ta grań jest jakkolwiek wyceniona? Trudno jest czasami wchodzić w nieznane, szukać najlepszej drogi, najpewniejszych chwytów. To już nie jest turystyka, tylko wspinaczka. Bez znajomości drogi, bez asekuracji, bez kopczyków i innych oznak ludzkiej ingerencji. To jak test z wynikiem zero jedynkom, kto przeżyje ten wygrywa. Lufa z jednej, lufa z drugiej i wąski skalny trakt liczący tyle dokładnie metrów ile trzeba przejść by mieć taką wiedzę. Czy można wyobrazić sobie lepsze wyzwanie? Czy wycofanie się również jest wygraną? Coś wygrywamy na pewno.

Dlaczego poszliśmy dalej? Chyba trochę na zasadzie „Jak będzie bardzo źle to zawrócę.” To całkiem sensowne podejście, na szczęście wcale nie było źle, było trochę „średnio” choć i tak koncentracja na każdym fragmencie skały w poszukiwaniu kolejnego uchwytu czy stopnia ograniczała inne procesy myślowe w ty te w temacie wycofu. Biorąc pod uwagę, że każdy krok sprawdzałem kilka razy, a pod rakami iskrzyło się jak bym próbował spawać te wszystkie granitowe płyty. Skupiony byłem do tego stopnia, że zapomniałem o istnieniu telefonu, i funkcji aparatu w nim zawartej. Jedyne co z tego fragmentu trasy pamiętam to fakt, że kilka razy siedziałem okrakiem nad dwoma przepaściami powtarzając sobie że Lodowy Koń chyba się trochę zagalopował i głos Zuzy która w pewnym momencie stwierdziła, „Marcin, czuje się nie pewnie” Wtedy dopiero poczułem co to jest strach, bać się o siebie to przy tym jak wdepnąć latem w kałużę i przemoczyć sandały. Na szczęście powiedziała to pod sam koniec grani, i lekkim przerażeniem dokończyła pierwszą dziką tatrzańską drogę.

Rozejrzałem się dokoła, wciąż byliśmy na grani, ale jakiejś takiej wypłaszczonej, zwykłej, mniej lufiastej. Słońce zaczęło wściekle operować już co najmniej od godziny. Biorąc pod uwagę czas, byliśmy trochę w dupie, przynajmniej względem założeń. Była godzina 12:00 i dzień miał się skończyć już za kilka godzin. Nie było szans na zdobycie szczytu, przynajmniej nie w założonym czasie. Był natomiast jeden charakterystyczny fragment skały, który wzbudził we mnie skrajną euforię, radość i zapewne mylne poczucie bezpieczeństwa, a miał kolor niebieski.  




Jesteśmy w dobrym miejscu!


Część II - link

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 

https://www.facebook.com/wojownicykoscielca