wtorek, 31 marca 2015

GDY W SCHRONISKU PANUJE PRAWO DŻUNGLI- MUSZKIETEROWIE III




Część pierwsza muszkieterów - tutaj 
a druga jeszcze tutaj

Kroczymy po śniegu, który robi się coraz bardziej biały, podejrzanie równy i prawdę mówiąc nudny. Nic się nie dzieję, czas chrupania dobiegł końca, a ja czuję że robię się senny. Obojętnie mijamy kolejne rogatki kuszące Kozim Wierchem, Szpiglasową i Kozią Przełęczą a z każdym krokiem coraz dosadniej zaczyna docierać do mnie jeden fakt… To, że dochodzimy do schroniska wcale nie oznacza że możemy liczyć na sen!!!


Było koło siódmej rano a schronisko wydawało się pozornie uśpione, lecz pozory czasem mylą. Zdejmując raki starałem się nie narobić hałasu, lecz i tak „mieszkańcy tarasu” wyczuli naszą obecność, i w pół śnie zaczęli konwersację. Pamiętam, że któryś z nich wyrażał głęboki smutek z powodu kończącego się alkoholu. Gdy stanąłem pod drzwiami wejściowymi, nie wiedziałem co zastanę w środku, ale byłem pewny, że cokolwiek to będzie, zapamiętam to do końca życia i nie pomyliłem się!


Pierwsze z czym musiałem się zmierzyć, to stężenie alkoholu w powietrzu. Nie żebym był temu przeciwny, ale takich oparów to ja jeszcze nigdy nie poczułem. Kolejnym wyzwaniem było, jak zrobić choć jeden krok żeby kogoś nie zdeptać. Ludzie spali wszędzie: W korytarzach, na schodach, na podłogach, na parapetach, w toaletach, w kabinach prysznicowych, na leżąco, na siedząco, umierająco… poukładani jak klocki w tetrisie. Kompresja absolutna. Jedynie miejscami zamiast ludzi zalegały stosy sprzętu i plecaków od podłogi do sufitu. Nie wiem jakim cudem zachował się dla nas ostatni kawałek podłogi w korytarzu, ale był na tyle ogromny, że można było rozwinąć na nim karimatę do połowy i posadzić dwie osoby, trzeci kompan zajął miejsce na schodku.  


Siedziałem i czułem jak bardzo wszystko jest mi obojętne, nie chciałem nikogo budzić swoją obecnością, więc po prostu czekałem, dopadł mnie marazm i trwało to ze trzy godziny. Na ścianie widniał ekran pokazujący prognozę pogody oraz widok z kamerek internetowych… byłem tak nieprzytomny, że na ten czas stało się to moją telewizją. 


Koło 10:00 zaczęło się poruszenie… Ludziska zaczęli na nowo wykazywać funkcje życiowe, coś mamrotać, przecierać oczy, a niektórzy nawet zmieniali pozycję. Najbardziej przerąbane miały osoby z pełnymi pęcherzami, bo Orla Perć, to bułka z masłem w porównaniu do przedostania się przez „korytarz ściśniętych śpiących ludzi” do toalety, ale było to zabawne i widowiskowe:)


Proces wybudzania się postępował powoli a wraz z nim następowała stopniowa redukcja populacji w schronisku i naprawdę nie da się opisać jak wielką radość poczułem na widok pierwszego stołu wnoszonego na stołówkę. Wkrótce udało nam się zająć miejsca naprzeciwko wnęki, zwalić rzeczy na głęboki parapet i zacząć myśleć o jakiejś konsumpcji.


Uczucie sytości po takiej wycieczce wydawało się być czymś tak zaskakującym, jak bym zapomniał że ono istnieje, ale był nowy rok i wypadało by go mimo wszystko trochę uczcić. Więc korzystając z okazji, że i tak nie nadawaliśmy się do jakiejkolwiek wyprawy górskiej, a znajdowaliśmy się w najfajniejszym schronisku w tatrach wziąłem pusty termos, czekan i udałem się w kierunku tafli jeziora. 


Sądząc po spojrzeniach, nie do końca jasnym było po co ten człowieczek tłucze czekanem w taflę jeziora...

Tymczasem ja ciosałem i ciosałem a termosik napełniał się formami lodu o nieregularnych kształtach. Wróciłem do stolika, z plecaka wydobyłem butelkę szkockiej whisky i nagle moje szaleństwo stało się dla wszystkich znacznie bardziej logiczne a po chwili smak whisky z lodem po tatrzańsku zaprowadził nad kubkami smakowymi monarchię absolutną. 


Mijały godziny, bardzo przyjemne godziny. Chyba pierwszy raz byłem w Tatrach i nie musiałem nigdzie pędzić. Najdłuższymi spacerami tego dnia był spacer po lód, i seria wypadów na taras na papierosa, przy którym zawsze, za każdym razem poznawałem co najmniej jedną nową osobę. Trwała by pewnie ta sielanka może nawet w nieskończoność, jednak nie to było nam przeznaczone, bo wkrótce przy naszym stole zaczęły obowiązywać zupełnie inne zasady!


PRAWO DŻUNGLI


Różne rzeczy ludzie potrafią mieć w swoich plecakach: wódkę, prostownicę do włosów, nie zdziwiła by mnie nawet butelka płynu do chłodnic, lecz nasi nowo poznani znajomi mięli ze sobą grę planszową a gdy ją rozłożyli przy naszym stole zapanowały prawa dżungli. Siedzieliśmy czujni zwarci i gotowi kolejno odkładając po karcie na stół, cały czas w pogotowiu, a gdy dwie karty na stole się powtórzyły w ułamkach sekundy skakaliśmy sobie do gardeł jak dzikie zwierzęta by złapać stojący na środku stołu drewniany totem. Nigdy wcześniej nie grałem w tak agresywną grę. Była świetna, nie wiem ile kolejek przegraliśmy, ale musiało być ich bardzo dużo. Pod koniec, ze zmęczenia widziałem już trzy totemy i uparcie starałem się złapać ten w środku. 


Niestety zmęczenie w końcu okazało się być silniejsze i to nie jest tak że nie chciałem się bawić, tylko po trzydziestu sześciu godzinach bez snu zasypiałem na siedząco, a to była 22:00 i impreza w schronisku zaczęła się konkretnie rozkręcać. Sala była pełna, trunki na stołach, rumor był nieprawdopodobny a do tego dwóch niezależnych gitarzystów z których każdy grał odmienny repertuar wspieranych przez dwa chóry śpiewaków. Poziom natężenia dźwięków sprawiał, że chwilami czułem się jak we wnętrzu betoniarki, ale i tak zasypiałem na siedząco, a gdy towarzystwo poszło na spacer rozłożyłem karimatę i zasnąłem.


W końcu na chwilę przebudził mnie widok człowieka zwisającego na rękach z belki stropowej, a raczej próbującego ją całą przejść na samych rękach. Nie wiem czy to się komuś udało, ale cała sala bardzo chciała żeby to zrobił, zasnąłem znowu i to był błąd. Czułem, że coś nie gra, że jako jedyna śpiąca postać samym środku jądra tej rozpętanej bałkanicy zbyt skupiałem na siebie uwagę. Gdzieś coś zasłyszałem o jakimś czekanie przez sen…ale spałem zbyt mocno. Rano dowiedziałem się że gdzieś na sali padła idea konkursu w rzucie czekanem XD


Obudziłem się rano, krajobraz wyglądał znacznie mniej baśniowo jak ten z przed 24 godzin. Chyba po prostu było troszkę mniej ludzi, bo nawet dało się przejść bez kicania do toalety. Oczywiście drzwi do suszarni to zupełnie inna bajka, ale komu zaszkodzi odrobina porannej gimnastyki…


Po śniadaniu zebraliśmy klamoty, ubraliśmy raki i udaliśmy się w dół dolinką w stronę Palenicy… Nie mogliśmy dłużej zostać bo doskonale zdawaliśmy sobie sprawę czym by się to skończyło!






Część pierwsza muszkieterów - tutaj 

a druga jeszcze tutaj

Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

poniedziałek, 30 marca 2015

ZAWRAT CHRUPIE BARDZIEJ NIŻ KRAKERSY - TRZEJ MUSZKIETEROWIE II





Część pierwsza muszkieterów - tutaj 
Część druga: Zawrat chrupie bardziej niż krakersy!


Chrup! chrup!
Chrup! chrup!

W pierwszej godzinie nowego roku często słyszymy chrupanie. Chipsy, paluszki, krakersy i wiele innych zakąsek tak chętnie spożywanych do rozmaitych trunków, są nieodłącznym elementem każdego balu sylwestrowego. Nasz bal również obfitował w chrupanie lecz było to chrupanie nieco innej kategorii i było go dużo więcej.

Cała sala przystrojona była na biało, stoły i krzesła zostały zastąpione przez żleby i granie. Było bardzo ciemno, a My wsłuchując się w rytm chrupiącej pieśni zmrożonego śniegu,  bez większych niespodzianek z wolna dochodziliśmy do ogromnej wypłaszczonej kostki lodu zwanej „Czarny staw gąsienicowy”.

Co teraz? Idziemy prosto, czy naokoło? Czy ta bryła lodu okaże się ułatwieniem, czy przeszkodą? Kilka tygodni wcześniej w komunikacie widniało ostrzeżenie, że pokrywa nie jest dostatecznie gruba by po niej chodzić, a mimo to już wtedy widziałem zwartą grupę odważnych bądź głupich turystów idących pewnym krokiem środkiem jeziora. Teraz po tych kilku tygodniach mrozu byłem pewny, że tafla jest już całkiem dobrze zmrożona i bardzo chciałem to wykorzystać.

Pojawia się też obawa o wątek polityczny: skoro sprzedano już kolejkę na Kasprowy, i nie wywołało to nawet w połowie tak dużego społecznego „tupnięcia nogą” jak przy protestach grup zawodowych, teraz ktoś może pójść o krok dalej, np. prywatyzować drabinkę na koziej przełęczy, wodę z morskiego oka a nawet z czarnego stawu.

Jednak moi kompani nie byli pozytywnie nastawieni do gładkiego lodowego parkietu, więc poszliśmy na chrupiący spacer naokoło wsłuchując się w rozwrzeszczanych ludzików biegających po jeziorze. Właśnie tak było, i musiało być trochę mniej mglisto, gdyż widzieliśmy jak biegali w kilku grupach z pochodniami o pierwszej w nocy po Czarnym stawie i darli się w niebogłosy nawołując siebie nawzajem… chyba im również podobał się nasz Tatrzański bal.

Chwilę później potkaliśmy jedną grupę przy odbiciu na granat. Patrzyli się na nas a ich wzrok ponad wszelką wątpliwość wyrażał „Gdzie wy do cholery idziecie??”. Tak naprawdę to wcale im się nie dziwię, też chwilami zadawałem sobie to pytanie, a odpowiedź miejscowo przyprawiała mnie o dreszcze.

Znowu widoczność spadła do kilkunastu metrów a My szukaliśmy żlebu, długo nie mogliśmy go znaleźć. Cały czas droga poprowadzona była szlakiem i cholernie mi się to nie zgadzało. Co gorsze, śnieg też mi się nie podobał. Było go dość sporo i miał dwie twarde chrupiące warstwy, jedną na wierzchu, drugą 30cm pod powierzchnią, więc za każdym razem gdy wbijałem czekan towarzyszyły temu dwa chrupnięcia. Wtedy człowiek zadaje sobie trudne pytania np: czy taka twarda chrupiąca warstwa  30cm pod powierzchnią pokrywy nie jest aby idealną warstwą poślizgową?

Nie chcieliśmy tego sprawdzać na sobie, więc zdecydowanie rozdzieliliśmy się i w trzydziestometrowych odstępach pokierowaliśmy nasze kroki we właśnie odnaleziony i tak wyczekiwany żleb prowadzący na przełęcz. Było ciemno, mglisto, stromo i zimno. Zmęczenie dawało mi o sobie znać, plecak znowu zaczął bardziej ciążyć a podejście zaczynało się coraz bardziej dłużyć. Zawsze w takich momentach wmawiam sobie, że przynajmniej szybko nabieramy wysokości, lecz gdy wokół mgła i ciemność, trudno było oszacować ile już przeszliśmy i ile jeszcze zostało.

Po jakimś czasie śnieg zrobił się znacznie bardziej zmrożony, wyskrobałem się na jakiś uskok skalny i zobaczyłem wyłaniającą się ścianę po lewej stronie co było jasnym sygnałem, że przełęcz powinna być gdzieś w pobliżu. Wkrótce śnieg zmienił się w beton, a ja pragnąłem już tylko być na górze(a dokładniej przełęczy) i zdjąć ten cholerny plecak. Słupek kierujący na Świnicę, Murowaniec, D5SP oraz Kozią Przełęcz był jednym z najbardziej radosnych widoków tej nocy!

Było w pół do czwartej, odłożyłem plecak na przełęczy i wróciłem się w stronę żlebu by zobaczyć moich kompanów wyłaniających się z mroku, ale nikt nie nadchodził. Widoczność wciąż była marna, ale przez większość drogi ich widziałem, a pod koniec wychodząc na ostatnie 100m byłem pewny, że cały czas ich słyszę. A może to było tylko echo?-pomyślałem z przerażeniem.

Poczekałem pięć minut i gdy już miałem się wracać w dół w kierunku uskoku, dostrzegłem jasną poświatę i usłyszałem dźwięk czekana wbijającego się w zmrożony śnieg, to był drugi z najbardziej radosnych widoków!

Na szczycie nie było możliwości na dłuższy postój. Zbyt zimno, zbyt pizgająco i zbyt daleko do schroniska, żeby się zatrzymywać na dłuższe posiedzenie. Po krótkim uzupełnieniu płynów i kalorii ruszyliśmy w kierunku zdecydowanie mojego ulubionego schroniska w tatrach.

Droga nie była przyjemna, śnieg po południowej stronie od początku miał dwie chrupiące warstwy i nie wydawał się być wzorem stabilności, szczególnie na trawersach nie było to zbyt wesołe. Trzeba było się porządnie asekurować aby nie załapać się na pośpieszny w dół, gdyż było stromawo i bardzo łatwo można było stracić równowagę gdy co jakiś czas wydeptana utwardzona część ścieżki również pękała i noga nurkowała gdzieś obok i to dość głęboko. Z wolna i znowu w dużych odstępach wytracaliśmy wysokość spotykając kolejne rozejścia. Tam już są rejony wspinaczkowe, kursowe i ludzie mają potrzebę chadzania w różne dziwne miejsca poza szlakami, a my starając się kierować kierunkiem i bezpieczeństwem wybieraliśmy kolejne warianty, licząc na to że w dalszym ciągu idziemy w dobrym kierunku.

Po jakimś czasie zaczęło robić się widno, jakoś bardziej płasko a naszym oczom ukazał się znajomy daszek od niedawna ponownie otwartego schroniska w dolinie Pięciu Stawów Polskich… 




Część pierwsza muszkieterów - tutaj 

Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

piątek, 27 marca 2015

TRZEJ MUSZKIETEROWIE, CZYLI JAK STAĆ SIĘ TARCZĄ W KONKURSIE RZUTU CZEKANEM ! ! !



 




Część pierwsza: Sylwester dwóch języków!



Grudzień jest miesiącem świętego mikołaja, iglastych krzaków pełnych świateł, bombek i cukierków… to wtedy w radiu w kółko torturuje mnie Last Christmas a w karpie stłoczone w marketowych zbiornikach czekają aż pan z obsługi wystawi je na wagę a ja wkrótce po tym na kuchennym stole poczęstuję je tak szybką śmiercią jak tylko potrafię…



Dlaczego to się dzieje? Odpowiedź jest prosta choć może nie wydawać się oczywista. Jest to zwyczajna mieszanka kulturowych i religijnych obrzędów i oczywiście nie zamierzam się z nich przed nikim tłumaczyć. Jest w tym jednak jakiś element rutyny, który trochę wkurza!



Święta mijają, wujkowie ciotki i kuzynostwo miało okazję przypomnieć sobie jak wyglądam, spodnie robią się troszeczkę bardziej ciasnawe a w domu z choinki nie wiedzieć dlaczego zaczynają stopniowo znikać cukierki. Wtedy pojawiają się ONI!



Ci dwaj co to nie jednego hulakę przyprawić potrafią o trzydniową amnezję, są też urodzonymi przedsiębiorcami gdyż co roku zaczynają też globalną produkcję bezwzględnych „postanowień”. Mówię oczywiście o sylwestrze i nowym roku. Ale tym razem miało być inaczej!





Podjeżdżając na parking czułem się odrobinę nieswojo gdyż nie miałem pojęcia kto na mnie czeka. Co za paranoja, jakże ułańska fantazja i jak późna godzina… Co to ma być?

Kilka wymienionych wiadomości, kilka rozmów telefonicznych? Zaraz zaprkucję samochód pod hipermarketem i poznam dwójkę zupełnie obcych ludzi z którymi zdecydowałem się spędzić całą noc i następne dwa dni w skutym lodem tatrzańskim parku w którym już dawno skończyły się czasy wesołych spacerków!



„Czy to jest tylko sen szaleńca? To szaleńca sen….”





Jedziemy zakopianką, rozmawiamy i planujemy… Snujemy opowieści o podróżach, górach, wyprawach a w mojej głowie powoli zaczyna malować się obraz kogo wiozę w samochodzie.  Mięliśmy bardzo ambitne plany i tu biorę winę na siebie. Do tej pory sam nie wiem co mi do głowy strzeliło żeby nocą przedzierać się przez Świnice na Zawrat. Był wtedy drugi stopień zagrożenia lawinowego, i tak po prawdzie łamany na trzeci(ogłoszony zaraz po tym jak wróciliśmy do krk). Z ręką na sercu a nawet rakami na nogach, dziś stwierdzam, że głupsze było by tylko forsowanie lawiniastego Krzyżnego.



„Czy to jest tylko sen szaleńca? To szaleńca sen….”





Na szczęście gdy ambitne pomysły walczą ze zdrowymi rozsądkami w bitwie o bezpieczeństwo w górach… pojawia się trzeci bohater który nie bawi się w przepychanki na argumenty, tylko ni z tego ni z owego wskakuję Ci na plecy, oplata się wokół bioder oraz klatki piersiowej i ze stoickim spokojem daje Ci do zrozumienia, że też jest częścią wycieczki i będziesz go dźwigał przez całą drogę czy Ci się to podoba, czy nie!!!



Taka jest prawda, ciężar plecaków w drodze do kuźnic trochę ostudził nasz zapał i finalnie około godziny 21:30 zdecydowaliśmy pokierować nasze kolczaste stopy w kierunku hali gąsienicowej. Była to bardzo dobra decyzja, może nawet jedyna słuszna?



Było mgliście, dolina Jaworzynki tonęła w mroku a jedyne co nas ratowało to trzy czołówki niosące światło i odrobinę nadziei. Nie żebym chciał tutaj jakoś strasznie dramatyzować, nikt nie płakał a nawet nie ośmielił się narzekać, ale nocna włóczęga przez zimny ciemny i mglisty las za każdym razem wzbudza pewien stopień niepokoju. Szliśmy wolno, nie było potrzeby się nigdzie spieszyć bo nie wychodziliśmy o północy na żadną grań, żeby oglądać fajerwerki. Z resztą, co można zobaczyć z grani przy tym poziomie widoczności?



„Czy to jest tylko sen szaleńca? To szaleńca sen….”



Przełęcz między kopami to takie miejsce w którym zawsze bezpowrotnie kończy się pewien, zaryzykuję stwierdzenie - najważniejszy etap podróży popularnie nazywany rozgrzewką. Powiem szczerze, że troszkę zacząłem narzekać na tego wrednego gościa z tyłu! Cholera, czepił się tych pleców i robi się coraz cięższy, złośliwe bydlę… na szczęście wyczuł moją narastającą agresję i zgodził się chwilkę posiedzieć na skutej lodem ławeczce a ja mogłem w spokoju strzepać lód przymarznięty do bluzy i założyć jakąś dodatkową warstwę odzieży.



Na przełęczy stało się jasne, że udajemy się do Murowańca. Nie wiedziałem jeszcze co z tego wyjdzie, gdyż czasem miewam wątpliwości czy to „hotel”- dla troszkę bardziej ekscentrycznych i nie da się ukryć, bogatych turystów, jednak bardzo dokładnie planujących swoje życie po pół roku w przód… czy jeszcze „schronisko”! Wchodząc tam miałem bardzo mieszane uczucia, ponieważ wiedziałem że odbywa się tam impreza zamknięta i prawdopodobnie poza Yeti i przegłodzonym niedźwiedziem jesteśmy tam najmniej oczekiwanymi gośćmi!



„Czy to jest tylko sen szaleńca? To szaleńca sen….”





Wszedłem na pewniaka, impreza trwała rozhulana już na dobre. Sala była przystrojona a stoły uginały się od trunków i zakąsek. Tak, to był bal sylwestrowy! Na szczęście dostrzegłem kawałek wolnego stolika i po upewnieniu się czy na pewno jest wolny pokierowałem swoje kroki do pani z obsługi. 

Po pierwsze: Potwierdziła się stara jak świat zasada: „Kto pyta, nie błądzi!” 
Po drugie: Nie ważne jak świętą masz rację, ważne w jaki sposób kogoś uświadamiasz, że ją masz! I od razu mówię, że branie na litość nie zawszę się sprawdza.





Było jeszcze pół godziny do dwunastej czyli dokładnie tyle o ile nam chodziło. O północy schronisko opustoszało a rozochocony barwny tłumek ludzi przed budynkiem zaczął odliczać i  powoli rozbrajać systemy zabezpieczające charakterystyczne dla wybuchowych trunków.







Rok 2015 zaczął się częściowo po polsku i trochę po francusku!! Powietrze skrzyło się od zimnych ogni, alkohol wlewał się do wnętrza szczęśliwych imprezowiczów, z którymi przyszło nam zaczynać ten nowy rok(jedną malutką buteleczką szampana na trzy osoby :D ). Pamiętam nieskończoną ilość piosenek śpiewanych w dwóch językach naprzemiennie francuskim i polskim. Sylwester dwóch języków!! Ale nasza skromna buteleczka zdobiła się pusta a raki znowu przywiązały się do butów. Upierdliwy towarzysz jak zwykle, z zaskoczenia uczepił się pleców i nasza mała noworoczna karawana ruszyła w dalszą drogę.

#WojownicyKoscielca   #ŚwiniacaSmakujeWeŚrode  #PogodaWażnaSprawa #ZefirekNaRakoniu


Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca





wtorek, 24 marca 2015

TO NIE TY JĄ WYBIERASZ, TO ONA WYBIERA CIEBIE !






To był wtorek, a może nawet środa. Po długiem i bardzo „niebezpiecznym” nocnym pokonywaniu Kopy i Małołączniaka, przemarszu przez czerwone wierchy i powrocie do zakopanego dominowała radość i uczucie spełnienia. Sukcesy mają o do siebie, że trzeba je czasem uczcić w jakiś głupi ale radosny sposób! No to kebab, wiem, że to są śmieci, ale smaczne :) , potem jakiś słodki soczek! Południowe słońce i wiosenny wiaterek jeszcze podbija ten nasz błogostan. 



Pakujemy się w samochód, zaciągam kilka solidnych łyków energetyka, tak na złość, żeby żadna komórka w moim ciele nie miała cienia wątpliwości, że czas na sen jest równie odległy jak pewna absurdalnie zbudowana droga zwana zakopianką. Ruszamy, mijamy dworzec, dojeżdżamy do ronda i lecimy, a raczej „toczymy się” na Kraków, tam naprawdę nie ma gdzie się rozpędzić:)



Wytaczamy się zza łuku, jedno spojrzenie i ja po prostu widzę że przegram! Po prostu to wiem... dużo jeżdżę. Tuż za łukiem znajduje się podporządkowana z lewej strony z której na zakopiankę gramoli się bus, puszczony przez innego busa który w przypływie „dobrych intencji” postanowił zatrzymać ruch w najgłupszym i najbardziej niebezpiecznym z możliwych, miejscu. Przed busem kombi z oponami dwukrotnie szerszymi dochamowuje się na żyletki z hamulcem w podłodze. Trochę hamuję i jest mi bardzo smutno. Dwa koła na mokrym, dwa na suchym nie dają żadnych szans a ja kopię po tym hamulcu bez ABS i coraz wolnej, lecz wciąż zbyt szybko zbliżam się do przeznaczenia którego nie mogę zmienić...



Nie mogę? Oczywiście że mogę, ale nie chcę! Oczywiście że gdy umieszczę pedał hamulca w podłodze raz a dobrze to prawdopodobnie wyhamuję, ale istnieje też ryzyko, że postawię samochód bokiem a kontrowanie na ruchliwej ulicy jest trochę „na dwa uda” albo się uda albo... no właśnie! A ja mając dwójkę pasażerów niczego nie pragnąłem tak bardzo jak bić przodem.



Biedny samochodzik, pomyślałem wsłuchując się w odgłos pękającego zderzaka i łamiącej się chłodnicy...



Historyjka nr2



Mijają dwa dni. W przypływie poczucia obowiązku postanowiłem udać się na uczelnie celem dopełnienia w dziekanacie zbędnych formalności (papierowe indeksy w XXI wieku, ok, aż dziwi mnie, że papierosów kadra naukowa jakoś nie chce odpalać hubką i krzesiwem...). Kolejka była krótka a sprawa po chwili załatwiona. Wracam zadowolony, dochodzę do przejścia dla pieszych przy rondzie koło dworca głównego. Staję przy przejściu, przede mną jakaś parka a obok (bardzo miło z jej strony) zatrzymuje się granatowa zafira. Parka rusza, ja troszkę zamyślony wchodzę na przejście ułamek sekundy później i nagle znowu czuje ukłucie w sercu. Miałem ochotę podbiec i pociągnąć ich, ale było za późno... 



Nie zatrzymali się w połowie przejścia, nie popatrzyli czy drugi pas też się zatrzyma, a pędzący 40 km/h blaszany rydwan śmierci przemknął przez przejście dla pieszych 10 cm przed ich stopami... nie wiem co się z nimi dalej stało, ale dalej mam przed oczami ich dwie blade twarze i samochód dohamowujący się gdzieś na środku ronda.  



Historyjka nr3



Za każdym razem jak „wchodzę na internet” przeglądarka spamuje mnie jakimiś „wydarzeniami”, które odruchowo zamykam aby poświęcić zwój czas na ciekawsze zaganiania niż „nadmuchane na zlecenie, polityczne sensacje” i tak samo miało być tym razem. Niestety ten dzień przeglądarka zrobiła coś o co nigdy bym jej nie posądzał. W całej swojej nieobliczalności wyświetliła na ekranie laptopa przepiękny alpejski szczyt który ze skutecznością Dodge'a Chargera przykuł moją uwagę, lecz niestety ta bańka bardzo szybko prysła. 



Katastrofa samolotu w alpach, wrak zlokalizowany na wysokości 2000 m npm, 150 osób bez absolutnie żadnych szans przeżycia.



O co tu chodzi? Przecież ciągle słyszę, że o góry są największym złem i niebezpieczeństwem. Za każdym razem gdy w nie wychodzę muszę się wszystkim z tego tłumaczyć a na sam widok co ciekawszych zdjęć ludzie dostają gęsiej skórki. Tymczasem blaszane monstrum nagle kasuje 150 istnień żyjących w przeświadczeniu że korzystają ze statystycznie najbezpieczniejszego środka lokomocji. Gzie w tym sens i logika?



A co jeżeli nie ma żadnej? Może pani z kosą siedząca od zarania dziejów na dwudziestoczterogodzinnym etacie atakuje zupełnie losowo, czasem w górach, czasem na drodze a czasem podczas snu lub przed telewizorem, w zależności od „widzi mi się”? A może będąc w mieście, samochodzie, robiąc codzienne czynności śnimy marzenia o nieśmiertelności, nieświadomi, że wszędzie, każdego dnia pływamy w oceanie tysięcy poważnych ryzyk o których nie zdajemy sobie sprawy?



A dlaczego zadaję te pytania w tym miejscu? Bo podobno My jesteśmy „świątynią ryzyka”!

Dla adrenaliny, pobicia ego i ładnych widoczków pakujemy się w warunki człowiekowi skrajnie nie sprzyjające i nie jeden raz walczymy o ten powrót do "bezpiecznej zagrody" jak dzikie zwierze o swój byt. 



A tymczasem jest bardzo prawdopodobne, że żadna bezpieczna zagroda nie istnieje, a jedno troszkę bardziej ryzykowne hobby, z wyłączeniem rosyjskiej ruletki, czynione z odrobiną rozsądku statystycznie nie ma większego wpływu na długość naszego bytowania na tym dzikim padołku zwanym życiem.

#WojownicyKoscielca   #ŚwiniacaSmakujeWeŚrode  #PogodaWażnaSprawa #ZefirekNaRakoniu


Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

środa, 18 marca 2015

TO BYŁO BARDZIEJ NIŻ PEWNE, ŻE TEJ NOCY, NA CZERWONYCH WIERCHACH SPEŁNIĆ SIĘ MOGŁY MARZENIA :-)




#WojownicyKoscielca   #ŚwiniacaSmakujeWeŚrode  #PogodaWażnaSprawa #ZefirekNaRakoniu





Lodowi wojownicy, ugadani w 15 minut na facebooku, ulepieni ze zbyt miękkiej gliny aby wspomóc wyprawę na Nanga Parbat, jednocześnie za bardzo uzależnieni od zapachu przygody, by usiedzieć w domu świadomości, że zaraz nastanie ostatni dzień okna pogodowego!



Poniedziałek, południe, sprawdzam pogodę… jest, piękna jak wodzianki u Wojewódzkiego ale trzeba ją wykorzystać jutro! Potem śnieg, śnieg i jeszcze więcej śniegu. Hurra! Krokusy niech się pocałują w dupę, zima obejmuje władzę po raz kolejny, a raki i czekan nie pozwolą się zamknąć do szafy na następne osiem miesięcy.



Gdzie chcesz jechać konkretnie? – zapytała mała sarenka.

-Nie wiem, pierwsze kilka pomysłów ci wymieniłem, jakie to ma znaczenie?

I padły jakieś słowa o terapeutycznym aspekcie alpinizmu….hmmm terapeutycznym?

Jak ma być terapeutycznie to nie ma innej opcji jak świt i muszą być co najmniej trzy szczytowania… i tak powstał szalony pomysł o nocnej wyprawie na Czerwone Wierchy.



Jedziemy długą drogą w kierunku zakopanego, jest późno. W planie było dojechać na północ do zakopanego, ale w tej wyprawie planowanie całkowicie rozmijać się będzie z realizacją. Rozmawiamy w trójkę (drużyna się powiększyła), czas płynie szybko. Ze strzępków rozmów jakie może zapamiętać kierowca zwracający lwią część uwagi na drogę, pamiętam rozmowy o bieganiu. Padały tam jakieś niebotyczne cyfry rzędu 20, 30 km, a nawet ktoś użył słowa ultra-maraton, i pamiętam że zadałem sobie wtedy jedno zasadnicze pytanie. „Z kim Ty człowieku idziesz w te góry??”



O 1:30 wyszliśmy z Kuźnic, było ślisko. Raki założyłem od razu, z jednego prostego powodu, chyba nie mógłbym się pogodzić z faktem, że jako turysta wysokogórski doznałem kontuzji w drodze na Kalatówki XD Szedłem dość szybko, a moi towarzysze jeszcze szybciej. Spowalniałem marsz konsekwentnie i bez wyrzutów sumienia i było mi bardzo miło gdy ktoś ma mnie zaczekał. Noc była ciepła, nawet nie chciało mi się wyciągać kurtki z plecaka. Po jakiejś godzinie drogi wyszliśmy z lasu i wylądowaliśmy na hali Kondratowej.



Gasimy czołówki! To była noc jakiej jeszcze nie widziałem. Słońce odbite od powierzchni księżyca rozświetlało wszystko. Widać było wyraźnie wszystkie szczyty, drzewa rzucające cienie…Inny świat. Zatrzymaliśmy się pod zamkniętym na cztery spusty schroniskiem, nie po to żeby odpocząć, ale żeby się tym obrazem napawać. Zapierający dech w piersiach pierdyliard gwiazd dodatkowo potęgował całe wrażenie. To było bardziej niż pewne, że tej nocy spełnić się mogły marzenia!





Droga na przełęcz minęła szybko. Trochę irytujące wydawać by się mogły te wysokie zmrożone stopnie, ale cóż, było bezpiecznie i szybko nabieraliśmy wysokości! Wszystko ma swoje plusy i trzeba nauczyć się je doceniać. Na przełęczy jeszcze mała herbatka o smaku tak obezwładniającym, że nie mogę jej przemilczeć. Mieszanka herbaty, wyciśniętych do niej cytrusów, wszystkich uzależniających alkaloidów świata(a może to po prostu cukier)…działała jak orgazm spożywczy, cholerny górski afrodyzjak całkowicie pogrążający mnie w falach radości. Nie wiem co tam dokładnie było, ale nie ma takiej możliwości abym był w stanie się temu oprzeć.



Ścieżka z przełęczy zaczęła mnie już lekko nużyć. Za kopką kolejna kopka… i tak prawie godzinę, dodatkowo wiatr też zaczął dawać o sobie znać. Oczywiście, że mogłem się cieplej ubrać, ale pogoda miała być zjawiskowa i windstoper miał być wystarczający. Rzeczywiście dopóki szliśmy, był!






Na kopie znaleźliśmy się o godzinę za wcześnie! Niebo zaczynało zmieniać barwy, my postanowiliśmy obserwować to nieziemskie zjawisko. Niestety im niebo stawało się piękniejsze, tym nasze tyłki bardziej wychłodzone, co zainspirowało nas do zorganizowania szybkiego przemarszu rozgrzewkowego na Małołączniak. Do świtu zostało 45 minut! Do biegu, gotowi, START ! ! !





To było naprawdę trudne doświadczenie. Z jednej strony trzeba trzymać tępo, żeby szczytować przed świtem… z drugiej ten cały spektakl już się zaczął i raz na kilka minut trzeba się zatrzymać i odwrócić oniemieć z wrażenia i mimo wszystko ruszyć dalej. Oczywiście w owym wyścigu także zająłem w pełni uzasadnione trzecie miejsce, ale bardziej liczyło się, że gdy dotarłem na szczyt najważniejsza scena w tym przedstawieniu miała się dopiero rozpocząć!






Czekamy na ten dzień, jak by miał być tym ostatnim, albo pierwszym. Robimy zdjęcia, tak potworną masę zdjęć, jak byśmy desperacko i za wszelką cenę próbowali uchwycić to co nieuchwytne! Czy aż tak daliśmy się oszukać? Czy cyfrowe odzwierciedlenie tego co właśnie przeżywamy nie jest równie spłaszczone co smak pomarańczy w płynie do spryskiwaczy?


 






I stało się! Nasza gwieździstość wystrzeliła z nad Granatów z prędkością 299792458 m/s i otuliła błogim ciepełkiem trzy tak bardzo zacieszone pyszczki! Cieplej, cieplej, cieplej… Pssst! Otworzyło się piwko, ono też ucieszyło. Już żadne błahe problemy nie miały znaczenia. Jaki całonocny marsz? Jaki brak snu? Co to jest zmęczenie? Siedzieliśmy sami na szczycie wielkiej góry i oglądaliśmy spektakl naszego życia. Euforia eksplodowała i objęła władzę absolutną, rozbiegane endorfinki potęgowały uczucie szczęścia… do tego głupawa absolutna i zaciesz na sztywno! Cholera jasna, chyba znowu spełniłem swoje marzenie…










Trochę to trwało, zjedliśmy czekoladę, dopiłem piwko, dałem telefoniczny znak życia przejętym moim ryzykownym hobby interesantom. Gdy moja wyścigowa drużyna potargała jedyną folię NRC i zaczęła marznąć wyruszyliśmy w kierunku krzesanicy.








Są takie przełomowe momenty w flamach w których główny bohater dowiaduje się straszliwej prawdy, która wciska widza w fotel i zmienia sens całego filmu.
 Przykład: Planeta Małp – Statua wolności, Seksmisja: „A dość już tych podziemnych ciuciubabek”…



Gdy zeszliśmy z Małołączniaka przed nami malował się niewielki pagórek, taki jak jedna z kopek na Kopę Kondracką. Na śniegu można było rozpoznać ślady ski-turystów i piechurów z czego część prowadziła przez szczyt pagórka, a część trawersowała go z lewej strony. Poszliśmy górą, ucieszyła mnie ta decyzja, ponieważ chciałem złapać rozeznanie jak daleko jeszcze do kolejnego z czterech olbrzymów „Krzesanicy”. Po wyjściu na kopkę dostrzegłem, że coś wystaje z pod śniegu, musiał być dobrze wywiany…po chwili wypierania tego ze świadomości poznałem najbardziej dołującą prawdę tej wyprawy. Panie i panowie, to jest Krzesanica.






Może im człowiek więcej chodzi po górach, tym one wydają się mniejsze, ale to nie jest przyjemne uczucie! Byłem w pełni nastawiony psychicznie na kolejne dwa szczytowania, takie, żeby chociaż troszeczkę moje nogi zapamiętały to w kategorii bólu i cierpienia. Wyciągnąłem mapę i zacząłem szukać chociaż tej czwartej góry, to był ostatni bastion nadziei na jakieś podejście czy wyzwanie. Niestety w promieniu kilku kilometrów nie było żadnej góry, tylko malutki pagórek kilkaset metrów dalej…to ma być niby Ciemniak?







Pół godziny później bijąc się z myślami:

-To może jednak zawrócić?

-Przecież demokratycznie uchwaliliśmy „świętą rację” która głosi, że jesteśmy zmęczeni!

-Ale może jednak zawrócić?

-Nie można! Druga uchwała naszego zarządu kategorycznie stwierdza, że wracanie tą samą drogą jest nudne!

-Ale tak tylko troszkę zawrócić…?

-NIE!! Zanim dojdziesz do Giewontu śnieg na południowych ścianach zamieni się w mokre, ciężkie gówno i zwali Ci się na łeb! ! !

-no dobra…



Z pomocą przyszła mi pewna przełączka nazwana Chudą. Było ciepło gdyż słońce znajdowało się już dość wysoko. Można było zdjąć windstoper i wcisnąć go w najodpowiedniejsze miejsce, czyli gdzieś pomiędzy śniegiem a tyłkiem. A śniegu było naprawdę sporo. Słupek będącym analogową wersją GPSa był sporo niższy ode mnie. Wlałem w siebie trochę ciepłej zupy pomidorowej z bazylią i poczułem że z sekundy na sekundę staję się coraz bardziej leniwy.





Wyciągnąłem z plecaka orzeszki ziemne w skorupce paprykowej na które sądząc po reakcji, nasza towarzyszka miała niesamowitą ochotę. Prawdę mówiąc troszkę w sekundzie straciłem apetyt i pragnąłem jej oddać całą paczkę. Nawet w tak bajecznej scenerii jeszcze raz okazuje się, że piękniejsze od wszystkich gór świata są tylko uśmiechnięte kobiety:)



Przez dalszą część drogi już nie chciało mi się nigdzie zawracać. Chyba bardziej niż od szlaku zaczęła mnie absorbować konwersacja. Co może człowiek dać lepszego od siebie w górach niż te kilka ciekawych historii, trochę pomysłów, które pewnie wkrótce zamienią się w plany. Nasz kolega w między czasie pognał do przodu uzbrojony w jabłuszko i przy wsparciu nachylenia stoku oraz grawitacji… W końcu udało się nam też spotkać pierwszych tego dnia ludzi na szlaku, z którymi też nie omieszkałem zamienić paru słów;P 



O godzinie 11:30 po 10 godzinach radosnych przygód doprowadziliśmy swoje bezapelacyjnie szczęśliwe dupska do wylotu doliny Kościeliskiej.


#WojownicyKoscielca   #ŚwiniacaSmakujeWeŚrode  #PogodaWażnaSprawa #ZefirekNaRakoniu


Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca