Kiedy pierwszy raz zobaczyłem postać w dresiku i adidasach
szturmującego żleb pod rysami, nie czułem oburzenia, pogardy czy nienawiści.
Poczułem jedynie nadzieje, że mu się uda. Miałem ochotę go błagać żeby po
ubraniu raków wstał i doszedł do końca. Wtedy chociaż jedna osoba zdobyła by tą
górę w sposób bardziej kretyński ode mnie! Nie udało się, więc w dalszym korona
króla głupoty za największy idiotyzm na rysach, a może nawet w całych tatrach
od tylu lat ciąży na mojej głowie i chyba już tak zostanie.
Nie sądziłem że kiedykolwiek będę w stanie opowiedzieć tą
historię ze szczegółami, ale ostatnio po raz kolejny usłyszałem, że w tatrach
jestem osobą bardzo zachowawczą i jakby dotarło do mnie, że ta historia nie
opowiada już o mnie ale o zupełnie innym człowieku. Odcinam się od tego to tu
napiszę, tak mocno jak tylko się da, a jednocześnie pamiętam wszystko jak by to
było wczoraj. Dziś może jestem zachowawczy, ale nie zawsze tak było.
Cofnijmy zegar o jakieś osiem lat.
Młodość, czasy liceum. Taka młodość która nie uznaje słowa
pokora. Młodość która w głębokiej pogardzie ma prawa i zasady. Młodość która
drwi sobie z niebezpieczeństwa, za nic nie uznaje kompromisów i nigdy się nie
poddaje.
Chodziłem po Tatrach tylko latem, i czułem się tam jak
kozica. Wiatr we włosach, oczywiście długich, adidaski i bluza przewiązana
wokół pasa.. to byłem ja.
-Szlak na 12 godzin?
-Jakie 12, Góra 8!!
Nikt na szlaku mnie nigdy nie wyprzedzał i największą
zagadką Tatr było: ‘Co ci wszyscy ludzie się tak wloką, dźwigają słonie w
plecakach??”
Czułem się wolny i wiedziałem, że ta wolność mi się należy.
Z dziką radością obskakiwałem tłumy turystów i zaliczałem kolejne szczyty, jak
można zaliczać chętne panienki na imprezach.
W końcu przyszedł czerwiec i kurs skałkowy, to dopiero
złapałem Pana Boga za nogi… Nic nie dawało tyle radości co skała! Ciągłe
wytaczanie wojny swoim fizycznym słabością o ten jeden kluczowy przechwyt
decydujący o twoim „wyjść albo nie wyjść” oraz nieziemska radość z każdej
poprowadzonej drogi. Tam poznałem Grzesia, miał wtedy około 30 lat, trochę
pogadaliśmy przez te kilka dni i wymieniliśmy się numerami. Niestety po kursie
straciliśmy kontakt, aż w końcu nastał wrzesień i postanowiłem ten kontakt
odnowić.
Zadzwoniłem do niego i zaproponowałem wspólny wyjazd w
tatry, czysto turystycznie. Ugadywaliśmy się na jakąś niedzielę, gdy Grzesiu
zadał mi pytanie „wstajemy o 2:00 i atakujemy rysy, czy o 4:00 i wybieramy coś
łatwiejszego?”. Oczywiście moja odpowiedź w tamtym okresie mogła być tylko
jedna.
Dzień przed wyprawą musiałem zasłyszeć coś o śniegu w
tatrach, prawdopodobnie z telewizji, to było wtedy główne źródło wiedzy o
pogodzie jakim się posługiwałem. Z głębokim przekonaniem, że jest to
niepotrzebne, aczkolwiek nie zaszkodzi zabrać na wszelki wypadek, udałem się do
kolegi który mógł posiadać raki i czekan po małą pożyczkę. Dostałem od niego:
raki w technologii paskowej których prawdę mówiąc, do dziś nie potrafiłbym
dobrze zawiązać, instrukcję jak w nich chodzić, żeby się nie zabić. Drugi
artefakt który od niego otrzymałem to czekan, ale nie taki jakim dziś się
wszyscy posługujemy, tylko od dawna emerytowany historyczny czekan, warzący
ponad kilo, z drewnianym styliskiem i wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem
taternika dla którego został stworzony. Kolega oczywiście postarał się
wytłumaczyć mi co to znaczy hamowanie czekanem i jak to się robi w zależności
od tego w jakiej pozycji zjazdowej jesteś. Niestety w Krakowie nie było śniegu
a więc i możliwości sprawdzania jak to się ma do praktyki. Buty miałem już te w
których chodzę do dzisiaj i co do reszty sprzętu też nie mam żadnych
zastrzeżeń. Nocy nie przespałem, czasem tak bywa, gdy chce się następnego dnia
dokonywać wielkich rzeczy.
To by było na tyle apropo przygotowania do pierwszej zimowej-wrześniowej wyprawy swojego życia.
To by było na tyle apropo przygotowania do pierwszej zimowej-wrześniowej wyprawy swojego życia.
Zastanawiam się jakie to uczucie gdy jesteś już od lat na
emeryturze, zbierasz kurz i podnosisz estetyczne walory danego pomieszczenia, a
młody pachoł bez pytania zabiera Cię na ostatnią, i może najbardziej
niebezpieczną wyprawę w twojej czekanowej karierze…
Gdy przyjechaliśmy do palenicy, było jeszcze ciemno. Kolega
Grzesiu miał ze sobą kijki trekkingowe ale wtedy nie wyobrażałem sobie do czego
one mogą się przydawać, poza przeszkadzaniem w czerpaniu przyjemności z
wędrówki. Pomaszerowaliśmy w stronę morskiego oka, wsłuchując się ryczące
nieopodal jelenie. Gdzieś po drodze wyprzedziła nas pakra, było dla mnie sporym
zaskoczeniem, że ktoś idzie szybciej ode mnie. Zaraz za morskim okiem zaczęły
się śniegi i oblodzenia. Szło się trudniej, ale nie zrobiło to na nas żadnego
wrażenia. Wiedzieliśmy, że jak będzie straszna tragedia, to zawrócimy… w
baaaaaaardzo daleko posuniętej ostateczności. W połowie drogi do buli,
spotkaliśmy wycofującą się parkę. Zapytaliśmy o warunki, powiedzieli, że cały
szczyt przykrywają masy śniegu, nie ma warunków i bez sprzętu nie da rady. Tak
jednym uchem mi to wleciało, drugim wyleciało. W ogóle byli jacyś niespokojni,
spanikowani. Pomyślałem, że to na pewno nie jest ich dzień, za to nasz w stu
procentach TAK!
Chwilę później pokonując kolejne zalodzone kamienie
wyszliśmy na bulę, a tam ZIMA! Absolutna, jedyna jaką kiedykolwiek we wrześniu
widziałem. Zero skał, zero łańcuchów, zero szlaków… Wszystko przykryte solidną
warstwą znakomicie zmrożonej pokrywy śnieżnej, nie mokrego dziadostwa, czy
puchu, tylko twardej i stabilnej jak marzenie. Nie do uwierzenia, istna
pogodowa anomalia.
Starałem się założyć raki, starałem jak tylko mogłem. Tak
bardzo chciałem żeby mi nigdy nie spadły, że aż mi się to udało. Zrobiliśmy
chwilę przerwy, zapytałem Grzesia którędy się tam wychodzi. Żaden z nas nie
wiedział o istnieniu żlebów czy wariantów zimowych, a ja nie wiedziałem nawet
którędy przebiega wariant letni. Na szczęście Grzesiu wiedział.
To był najpiękniejszy moment tej wyprawy! Żadnych śladów,
żadnych szlaków cholernie strome śnieżno-lodowe podejście, taniec raków i
czekana. Szliśmy prosto w górę, łańcuch w prawdzie jakoś tam kluczy po tych
skałach, ale leżący metr pod śniegiem głosu nie mają! Nigdy wcześniej tak
szybko nie nabierałem wysokości, było stromo jak diabli. Nie do opowiedzenia
jest to uczucie dzikiej satysfakcji gdy czujesz, że z każdym krokiem pokonujesz
tego śnieżnego potwora, a spoglądając co jakiś czas w dół widzisz jak ziejąca
pod tobą otchłań rośnie w siłę. To była naprawdę dobra walka, i chyba
najpiękniejsze wspomnienie związane z górami jakie pamiętam. Do dziś nie wiem
jakim cudem Grzesiu dawał radę bez sprzętu toczyć ten bój, ale toczył cały czas
równo ze mną, parł jak pantera i posuwaliśmy się w górę. Finalnie, koło
południa, może trzynastej po godzinach szturmowania osiągnęliśmy polski
wierzchołek.
Dla takich chwil warto żyć!
Na szczycie spotkaliśmy kilka osób. Zdecydowanie nie
przypominali niedzielnych turystów. Zdziwieni naszą obecnością zapytali skąd
przyszliśmy. Byli trochę oburzeni, że nie jesteśmy odpowiednio przygotowani i
wytłumaczyli nam którędy powinniśmy byli wychodzić. Zapytałem ich czy na pewno
chodzi tę cholernie stromą rynnę przypominającą zjeżdżalnie prosto do piekła?
Bezlitośnie przytaknęli, a ja zamilkłem, by po chwili rozpocząć z Grzesiem
naszą pożegnalną rozmowę:
-To co teraz robimy?
-Schodzimy na dół!
-Którędy zamierzasz schodzić?
-No tamtym żlebem, tak jak mówili.
Tak! Grzesiu chciał schodzić tym stromym żlebem, bez raków i
czekana, a wtedy zapaliła mi się jaskrawo czerwona lampka. Ale to nie jest taka
lampka, jak dzisiaj, mówiąca „jest niebezpiecznie, warunki nie zapewniają
dostatecznego poziomu bezpieczeństwa”. W tamtych czasach czerwona lampka
oznaczała „stary daj mi numer do twojej matki, bo będę musiał jeszcze dzisiaj
zadzwonić do niej i wytłumaczyć dlaczego musi Cię identyfikować!”.
Próbowałem, starałem się sugerować mu zejście na Słowację,
gdzie podobno jest bezpieczniej, tłumaczyłem że trzeba tak zrobić i złamać
odwieczną zasadę o nie rozdzielaniu się. Ja sam nie mogłem schodzić na
Słowację, chodziło chyba o brak dokumentów. Bałem się że złapie mnie straszny
pan policjant/celnik, zawiezie na jakiś komisariat, będzie dzwonić po rodziców…
chyba naprawdę wierzyłem, że jeśli tam zejdę, grozi mi dość poważna afera
międzynarodowa. A Grzesiu miał problem żeby się rozdzielić, bo było nie było
miał te 10 latek więcej i czół się za mnie odpowiedzialny, do tego stopnia, że
bez wahania wpakowałby się za mną w ten żleb, z którego nie miałby żadnych
szans wrócić cało.
Gdy żadne argumenty merytoryczne nie pomagają, trzeba
zastosować argument ostateczny, a brzmiał on mniej więcej tak: „Schodzę tam, bo
mam raki, schodzę tam bo mam czekan. Proszę, potrzymaj, przyjrzyj się i
zapamiętaj jaki jest ciężki szpiczasty i twardy. Jak spróbujesz wejść za mną w
ten żleb, to wbiję ci go w głowę! ”
W ten sposób drużyna się rozpadła, zostałem sam. Poczułem
swego rodzaju ulgę i poczucie, że robiłem to co trzeba było zrobić, a
dokładniej, to co wtedy myślałem że trzeba zrobić.
Więc zamiast schodzić na Słowację i wrócić bezpiecznie do
domu naginając jakiś gówno znaczący paragraf, stanąłem samotnie nad krawędzią
rysy i zacząłem poważnie zastanawiać się czy to nie jest jakiś żart, czy koleś
mnie nie okłamał. Nie widziałem tam drogi, dla mnie to było urwisko, przepaść,
jakby świat kończył się w tym właśnie miejscu, a niżej zionęła tylko bezgraniczna
pustka.
Mimo wszystko zrobiłem pierwszy krok, potem drugi, trzeci
czwarty, piąty, poślizg, gleba i jazda!
Obrót, czekan i osiemnaście lat życia przelatującego przed
oczami, a potem cisza. Leżałem kilka minut i wsłuchiwałem się w rytm galopującego
serducha od nadmiaru strachu i koszmarnej dawki adrenaliny. Nie miałem siły się
podnieść, więc czekałem ściskając ten starożytny czekan.
W końcu udało mi się wstać i kontynuować drogę w dół, a
więc: pierwszy krok, potem drugi, trzeci, czwarty, jeszcze kilkanaście, poślizg,
gleba i jazda w dół!
Wyobrażasz sobie jak szybko tam się nabiera prędkości?
Prawie jak byś zaczynał spadać!
Obrót, czekan i osiemnaście lat życia przelatującego przed
oczami, a potem cisza i dudniące serducho.
Drugie hamowanie czekanem w życiu, w tym drugie udane, kilo
w portkach i znowu czekam i zbieram siły żeby wstać, a gdy wstałem i ruszyłem
dalej, musiałem hamować po raz trzeci, czwarty oraz piąty…
Tym razem leżałem znacznie dłużej, nie wiedziałem powodu
żeby wstawać. Przyszła do mnie taka świadomość końca, którą tak po prostu
zwyczajnie zaakceptowałem. Jakoś sobie to wytłumaczyłem, że prowadziłem życie
na krawędzi, pełne wspaniałych przygód jakich większość osób nie doświadczy
nigdy i teraz będę musiał zapłacić skumulowaną cenę za to wszystko, pytanie czy
zaraz po tym jak wstanę, czy trzy hamowania później. Pogodziłem się z tym że
tak będzie i zacząłem się śmiać. Nie wiem skąd się wziął śmiech w takim
momencie, ale przez jakiś czas nie mogłem go opanować.
Potem zacząłem się modlić, ale nie jakoś rozpaczliwie i
błagalnie, to było trochę jak bym dzwonił do wujka z gdańska żeby poinformować
go że właśnie kończę się pakować i za godzinę mam autobus. Totalna akceptacja,
potem już tylko walka do samego końca.
Nie miałem już skrzydeł, nie miałem nadziei… Na tej górze
nie było już kozaka. Podniosłem się i poszedłem dalej z jednego powodu, bo
poczułem taką niewyobrażalnie silną ludzką potrzebę zachowania godności,
umierania z podniesioną głową. Nieprawdopodobne jak ta potrzeba jest silna,
nawet w tak skrajnie rozpaczliwej sytuacji. Od tamtego momentu za każdym razem gdy
upadałem i się podnosiłem ta potrzeba walki do końca, motywowała mnie żeby
działać dalej.
Ktoś się spyta dlaczego nie zadzwoniłem po TOPR… Ale z czym
bym miał dzwonić? Nie złamałem nogi, nie skręciłem kolana, byłem młody, zdrowy,
wysportowany, miałem sprzęt i okno pogodowe! Miałbym zadzwonić i tłumaczyć
ratownikowi dyżurnemu że pomimo tego, że nic złego się nie stało, proszę żeby
rozpoczęli akcję ratunkową, bo nie potrafię utrzymać równowagi i wywalam się w
tych rakach jak dziecko? Litości! Nawet mi to przez myśl nie przeszło, tu też
potrzeba własnej godności wygrywa z potrzebą przeżycia.
Szedłem dalej, a ta nowa życiowa postawa zaczęła przynosić
pozytywne rezultaty. Przestałem się tak strasznie denerwować bo już nie
walczyłem o życie, tylko o godność. I ten prosty zabieg psychologiczny
gwałtownie obniżył zarówno poziom stresu jak i adrenaliny. Mogłem bardziej
skupić się na drodze, i wypróbować różne warianty techniki schodzenia. Zacząłem
upadać coraz rzadziej, i oczywiście hamować je coraz szybciej. Gdy doszedłem do
połowy żlebu przestałem upadać. Miałem opracowaną technikę schodzenia która
działała, a co więcej zaczynała przynosić pewne znamiona przyjemności. Był to
też pierwszy moment w którym przez głowę przeszła mi jakaś nie nachalna myśl,
że to się może udać.
W sumie w żlebie pod rysami hamowałem ponad dwadzieścia razy
i spędziłem w nim około 3 godziny, choć dla mnie była to cała wieczność.
Potem było już tylko lepiej, szło to już całkiem sprawnie a
po jakimś czasie żlebisko zaczęło się kurczyć i zamieniać w karłowatego
krasnala. Koniec żlebu był prawdziwą
metą tej wyprawy. To był moment w którym poczułem że wygrałem, swoje życie i za nic nikomu nie dam sobie go odebrać!
To miał być absolutny koniec turystyki zimowej i jak widać trochę nie wyszło, ale od tamtej pory przez następne 6 lat nie odważę się pojechać zimą w
tatry.
Dziś znowu jeżdżę, robię trudniejsze rzeczy, czasem sobie nawet trochę pozwalam, mimo wszystko koledzy którzy lubią robić ataki szczytowe w różnych skrajnych warunkach, nieraz ostro „na krawędzi” mają mnie za osobę raczej zachowawczą, i bardzo dobrze.
Ile razy w życiu można zdobyć absolutny i nieosiągalny dla
nikogo szczyt głupoty ludzkiej i przeżyć??
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz