niedziela, 31 lipca 2016

Orla Perć na rzęsach, czyli Próba generalna końca świata – CZ2


Początek historii tutaj

      Po całym dniu pracy i nocy dreptania przez góry można przyjąć, że liczenie owiec jest jedynym zajęciem jakie przychodzi człowiekowi do głowy. Można ewentualnie iść do schroniska na piwo, albo podjąć wyzwanie, zejść na sam dół, i spróbować dojechać do domu nie zasypiając za kółkiem. My oczywiście skorzystaliśmy z czwartej opcji, której naprawdę nie życzę nawet wrogom.


Wschód słońca zawsze daje nową nadzieje, pobudza do działania, dodaje energii i jest wizualnym dziełem sztuki. Dzięki niemu na chwilkę zapomnieliśmy o torturującym nas zmęczeniu, porobiliśmy trochę zdjęć, z Zawratu wynurzył się Albert, który na wstępie zapowiedział, że jest wyrypany po nocnym łojeniu najsłynniejszej przełęczy w Polsce, ale gdzieś w jego oczach widać było, ten charakterystyczny błysk szaleńca, który idzie dalej, nawet gdy wszyscy już dawno padli na ryj. Droga na Kozią była bardzo przyjemna, to chyba mój ulubiony fragment Orlej… przynajmniej wśród tych jakie znałem. Bo jeszcze nigdy z różnych względów nie udało mi się przejść całości. Zawsze albo lód, albo deszcz, albo noc… coś było tym pretekstem do schodzenia, ale wtedy byłem pewny, że to są już bardzo poważne argumenty. Tak naprawdę nie wiele pamiętam z tego fragmentu, po prostu szedłem i cieszyłem się z powietrza pod sobą. Chyba miałem jeszcze siłę, choć może to był tylko skutek pompowanej adrenaliny. Tak czy siak było dobrze, wrun jak marzenie, drabinka lekko chwiejąca się jak postacie wychodzące z Zakopiańskich klubów zaledwie kilka godzin temu. Pamiętam, że zaczęło mnie boleć lewe kolano, i nauczyłem się wychodzić i schodzić bardziej lewym. W końcu dość już zmęczony styrmaniem się na kolejny, a potem kolejny przedwierzchołek dotarliśmy na kozi wierch.













Słońce operowało już niemiłosiernie, co potęgowało tylko poziom niewyspania. Zatrzymaliśmy się na chwilę próbując porobić jakieś zdjęcia, czy uzupełnić płyny/kalorie. Ale to był ten moment w naszej wycieczce w którym po 15 minutach odpoczynku czuliśmy się 10 razy bardziej nieżywi niż podczas marszu. Organizm zaczynał zasypiać na siedząco i lepiej było go do tego nie prowokować. Trochę mimo wszystko tam posiedzieliśmy, głównie z obawy o kolano…ale sam nie wiem czy to był znowu bardziej argument czy wymówka. Potem nad Gąsienicową i Zawratem zaczął krążyć helikopter, zły to był znak, nie mniej jednak nie podejrzewaliśmy, że aż tak bardzo zły(wypadek śmiertelny). W końcu ruszyliśmy dalej.

Żleb Kulczyńskiego, moje „ukochane” miejsce w tatrach, zawsze mnie czymś zaskakuje. Byłem tam dwa razy i raz spływał nim potok, drugi raz zamienił się w lodową zjeżdżalnie. Gdy tam dotarliśmy poznałem trzecią stronę jego figlarnej natury. Był tak sypki, że co trzecia skała, której się chwytałem zostawała mi w rękach, nie mrowiąc o tych które wyjeżdżały mi z pod buta. Ogólnie jako jedna z nielicznych osób miałem kask na głowie, więc starałem się jak mogłem nie pisać nikomu nekrologu, ale teraz napiszę, jasno i wyraźnie: Ludzie, noście kurwa kaski! Bo to też nie jest tak, że jak bym zrzucił komuś kamień na głowę to miałbym wyrzuty sumienia. To nie Krupówki, tylko Orla Perć, ma fragmenty bardziej lub mniej sypki i kruche. Co więcej jest szlakiem bardzo uczęszczanym i sam dostałem kilka razy kamieniem tego dnia także w głowę co widać na moim kasku. Więc zakładam, że osoby idące bez kasku, albo się z tym liczą i biorą kamień na klatę, albo są idiotami. Koniec dygresji.

W tym żlebie troszkę mi zeszło, głównie na szukaniu czegokolwiek stabilnego, z czym się nie spierdzielę na dół, i w sumie nawet się udawało, niestety w tym samym momencie czas płynął nieubłagalnie. Kominek na pierwszy granat poszedł jeszcze dość gładko, ale z każdym kolejnym kwadransem opad formy był już zauważalny. Zatrzymaliśmy się na mecie Granatowych zawodów, gdzie próbowałem jakoś odżyć. Jedzenie, picie, papierosy… nic już nie pomagało. 




       Z jednej strony czułem taką satysfakcję, że na horyzoncie widać koniec Orlej, z drugiej strony dystans jaki mięliśmy jeszcze do pokonania był dla mnie absolutnie nie do zaakceptowania. Było już koło południa, a za mną 31 godzin na nogach, z czego 13,5 godziny na szlaku. Tu już zaczęła buntować się psychika, żebrała o sen jak napalona nimfomanka o kolejny orgazm. Po czym nagle ruszyliśmy i wszystko ucichło, zobojętniało, chyba nie miałem już siły myśleć. Powoli przechodziłem kolejne łańcuchy a jedyną myślą oraz filozofią jaką potrafiłem stworzyć było, „zrób jeszcze kilka kroków i niech tego cholerstwa ubywa”. Ubywało, ale bardzo powoli. Łańcuchy nie miały końca, a za nimi były kolejne. Ilość ludzi na szlaku była już dość znaczna, co dodatkowo utrudniało poruszanie się, a słońce nie odpuszczało ani na chwilę. Tak z ciekawości chyba muszę się tam kiedyś przejść, bo ten szlak może być naprawdę piękny i ciekawy, jeśli idąc nim nie zasypia się na stojąco. Co jakiś czas widać było kolejne turniczki, a gdy się je przeszło lub trawersowało pojawiały się następne. Wracając do kolana, oszczędzając to prawe, zaczęło mnie również boleć lewe, ale postanowiłem dalej pozostać przy eksploatowaniu głównie jednego. Po półtorej godziny mięliśmy już z Albertem naprawdę poważne przekonanie, że już zbliżamy się do Krzyżnego. W praktyce okazało się, że to mniej więcej połowa drogi. Brzmiało to dla mnie jak jakiś koszmarny dowcip, ale w sumie miała być wyrypa, to jest. I to jaka. Dalszej części drogi do Krzyżnego w sumie nie pamiętam. Pamiętam, że zrobiliśmy kilka postojów żeby puścić dymka, chyba na pobudzenie, czy jakoś tak. Ogólnie to trudno było myśleć racjonalnie, a może nawet w ogóle myśleć.




Krzyżne zapamiętałem jako taką łączkę idealną do spania. Nie zwracałem uwagi na góry czy tłumy ludzi… powoli zaczynałem zamiast trawy widzieć już tylko zielone leżaki. Nawet kamienie wydawały się jakieś podejrzanie miękkie i wygodne. Usiadłem na chwilę, i starałem się nie zamykać oczu. To niesamowite jak wielkie wyzwania sprowadzają się czasem do małych z pozoru prostych rzeczy. Po chwili walki ze snem, ruszyliśmy piargiem w dół i znowu odcięcie, zobojętnianie marsz w dół w kolejną niekończącą się historie. Zawsze próbowałem zilustrować jakoś sobie definicje nieskończoności, patrzyłem w gwiazdy, szukałem absolutu, tymczasem zrozumienie czym jest nieskończoność przyszło do mnie właśnie na powrozie z Krzyżnego do murowańca. To było niesamowite, w połowie drogi włączył mi się tryb zombie. Krocząc przez nieskończoną dolinę mięciutkich pluszowych materacy w kształcie piargów robiąc kilkadziesiąt kroków do przodu miałem wrażenie, że się cofam. Nie wiem na czym polega ten fenomen. Tak czy siak co kilka minut miałem głęboką potrzebę zatrzymania się oparcia na kijkach i wzięcia kilka głębszych… oddechów. Pierwszy raz w życiu jakiś chłopak przechodząc obok mnie zatrzymał się i zapytał czy wszystko w porządku. Wtedy zrozumiałem, że mój wygląd nie może zbytnio odbiegać od samopoczucia. No i tak w rytmie, 100 metrów, 10 głębszych oddechów doczłapałem jakoś do Murowańca, nie wiem ile to trwało, dla mnie kilka wieczności. Po dotarciu do schroniska odkręciłem kran i zalałem pałę lodowatą wodą i pomogło.

Na jakieś piętnaście minut.

Nie obijając się zanadto kontynuowaliśmy nasz spacer na rzęsach w stronę zakopanego. Gdy doszliśmy do przełęczy miedzy kopami, zaczęły się małe negocjacje którędy idziemy, gdzie oczywiście padło na Jaworzynkę. Potem padły jakieś dziwne postulaty, że mamy już nie robić przerw i dojść w godzinę na dół. Co za potwornie rudy pomysł. W sumie to tego jeszcze nie pisałem, ale moje stopy przypominały już w tym momencie coś na kształt bombolady i od kilku godzin każdy kolejny krok był cholernie bolesny. Tak wiec troszkę się wkurwiłem, i zaakceptowałem wyzwanie, dodając do tego, warunek „ale Ty idziesz za mną i nie odstępujesz mnie na krok”. W ramach manifestacji złości która mnie dopadła, podkręciłem troszkę tempo, wyprzedziłem wszystkich ludków jacy się po drodze napatoczyli i 43 minuty później siedzieliśmy już w Kuźnicach na ławce czekając na Alberta. Nie wiem skąd wziąłem jeszcze siłę na takie dokręcenie śruby. Wydaje mi się, że to efekt czystej złośliwości, w odpowiedzi na rudą prowokację.

Podsumowując wycieczkę, pragnę zaznaczyć, że pomysł jest raczej głupi i generalnie nie polecam go nikomu.
38 godzin bez snu
20,5 godziny na szlaku
24,3 km w poziomie
2148 metrów przewyższenia
Ale ogólnie fajna impreza. Orlą Perć i tą wariację na jej temat uznaję za zaliczoną. Czy można ją jeszcze bardziej utrudnić? Pewnie można… Ostatnio czytałem o wariacji Orla+Rysy w jeden dzień, można by też spróbować ją zrobić od Ciemniaka, albo w dwie strony… Można wszystko, ale po co!

Zamiast tworzyć kolejne kombinacje chodzenia po kilkunastu pagórkach w jeden dzień, można przecież znaleźć jedną naprawdę dużą górę i na nią wejść. Co prawda najbliższa taka góra leży jakieś 900km stąd, ale czy to jest powód, pretekst, czy argument?

A po co była ta cała wyrypa? Chciałem sprawdzić gdzie leży dzisiaj moja granica wytrzymałości i jak zachowuję się mój organizm w warunkach skrajnych. Ta wycieczka pokazała mi kilka rzeczy, dzięki niej lepiej poznałem siebie, a właśnie tej wiedzy potrzebowałem przed kolejnym wyjazdem który właśnie planuje. Jeszcze nie wiem gdzie dokładnie, ale ostatnio chodził za mną pomysł na: włoskie naleśniki z podwójną Marmoladą.

A o co na temat tej wyprawy sądzą moje buty.


One też są zdanie, że jest to koniec pewnej epoki. Dla nich chyba ostatniej.

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

sobota, 30 lipca 2016

Próba generalna końca świata – CZ1: Czołówki na grani.


"Góry są jak lustra - widzisz w nich samego siebie, takiego jakim jesteś."

Pewna epoka dobiega końca, to się czuje. Wschodzące słońce nad tatrami wydaje się coraz bardziej znajome. Ciemności na grani zamiast przerażać, dają się coraz bardziej oswajać. Ponad głowami niebo próbuje bezustannie odzwierciedlić swym gwiezdnym majestatem pojecie nieskończoności, lecz człowiek zaczyna silą rzeczy przywykać do tego otoczenia, jakby stawało się ono jego naturalnym środowiskiem. Wtedy w głowie każdego miłośnika przygody pojawia się pomysł, aby pójść jeszcze dalej.

        Co znaczy dalej?

Dla mnie dalej oznacza Austrie, Włochy, Francje, Szwajcarie oraz troszkę Niemcy, czyli w skrócie Alpy. Kiedyś jeździłem tam na nartach i od jakiegoś czasu marzyłem żeby tam wrócić, i zmierzyć się z jakimś kilkutysięcznym granitowym, czy dolomitowym potworem. Niestety brakowało wszystkiego: zasobów finansowych, doświadczenia, kondycji, partnera, odwagi i przede wszystkim wiary, że to nie jest jak wyprawa w kosmos.

        W tym roku jest inaczej. 

Przyszedł ten moment, że czuje że mogę, wiem, że się da, mam wszystko czego potrzebuję. Nie będzie żadnego „za rok”, „później” ani „innym razem”. Przynajmniej taką snułem nadzieję, gdy nagle, praktycznie siedząc już jednym pośladkiem na walizkach zorientowałem się, że brakuje mi jeszcze jednej małej pierdoły… bez której nigdzie się stąd nie ruszę i po którą trzeba będzie niestety zgiąć kark do samej ziemi. Brakuje mi takiej wyrypy totalnej, sprawdzianu wytrzymałości, testu dla działania psychiki daleko poza strefą komfortu, czyli takiej próby generalnej końca świata w połączeniu z klasówką z WF-u w terenie wysokogórskim. Jako że stworzenie testów warunków skrajnych wymaga warunków skrajnych, trzeba było się troszkę nakombinować żeby je sobie odpowiednio przygotować.

  Okno pogodowe wypadało idealnie w sobotę, a w piątek, moja aktywność zaczęła się jak zwykle o piątej rano. Zwykle gdy wracam po całym dniu, wykonuje kilka telefonów, domykam naglące tematy i ląduje w wyrku około 22:00 zasypiając jak kamień w nie całe dwie minuty. Zatem, żeby nie być zanadto wypoczętym i nie mieć za dużo energii(co to za wyrypa gdy się jest wyspanym), po pracy spakowaliśmy plecaki, zakupili jakiś prowiant i ruszyliśmy w kierunku zakopanego. O 22:30 wyruszyliśmy z Kuźnic w kierunku Kasprowego. Noc była spokojna, szlaki puste, a resztki zapasów energii spożytkowaliśmy na gaworzenie o przyziemnych sprawach, tocząc się powoli na górę o dziwo w dość szybkim tempie. Gdzieś w oddali co jakiś czas widać było stację kolejki, czyli nasz pierwszy nazwijmy to szczyt, tam odsapniemy po rozgrzewce i oddamy hołd znanym z Facebooka „zdobywcom kosprowego”. 

Na szczycie wylądowaliśmy gdzieś koło pierwszej, wokół stacji meteo jak i na okolicznych skałach spotykaliśmy kolejne gromady świecących ogników. Było dość wietrznie, wiec postanowiliśmy choć na chwilę wykorzystać stację kolejki to była ostatnia szansa na solidny betonowy wiatrochron. Gdzieś kilkanaście godzin wcześniej padł pomysł, czy by tam się nie zdrzemnąć, ale to miał być wyryp i nie należało go sobie ułatwiać. Po pięciu minutach siedzenia zimno zaczęło nam trochę doskwierać, więc korzystając z łaskawości bezchmurnego nieba i prawie pełnego księżyca zgasiliśmy czołówki ruszając w stronę Broad Peaku.

  Plan obejmował wejście na Świnice na krótko przed wschodem słońca, niestety pomimo braku snu, ogólnego zmęczenia po całym tygodniu, szło nam się jeszcze zaskakująco szybko i sprawnie. W dole poniżej przełęczy świnickiej zauważyliśmy kolejne dwie czołówki ochoczo machające w naszą stronę. Nie czekaliśmy na nich, choć byłem prawie pewny, że jeszcze się spotkamy. Na szczycie zameldowaliśmy się w 2 godziny przed wschodem, wiec nie pozostało nam nic innego jak cisnąć dalej w kierunku Zawratu. Nigdy nie planowałem, robienie tego odcinka nocą, ale miało być trudno, to dlaczego nie… W sumie szło się przyjemnie, w porównaniu do demonicznych wyobrażeń jakie snułem na temat takiego przejścia. Łańcuch gonił łańcuch, ale gdzieś tam pozostawały jeszcze zapasy energii, żeby porozmyślać. Ogólnie z perspektywy dwóch tysięcy metrów, podczas drapania się w górę i w dół, życie oraz występujące w nim zawirowania wydaje się zaskakująco odległe. Do głowy wpadają różne słowa, sytuacje, wydarzenia, zdania niewypowiedziane, wykrzyczane i te usłyszane, jak by ktoś rzucał w ciebie puzzlami w całkowicie przypadkowej kolejności. Z rozważań dwa razy wyrwały mnie spadające gwiazdy. Muszę przyznać, że za każdym razem gdy pomyślałem życzenie drugą myślą było „Nie chciałbym mieć tak przejebanie trudnej pracy, jak one.” Potem zaczęło robić się granatowo a droga zaczęła opadać zdecydowanie w dół. W okolicach godziny czwartej, albo gdzieś miedzy czwartą a piątą stanęliśmy na Zawracie.





Pierwsze pytanie jakie przyszło mi do głowy to gdzie się podziali mieszkańcy Zawratu?


        Chodzi mi o te chrapiące i brodate zawiniątka przykryte folią NRC, które gdy ostatnio tu spotkałem, sprawdzałem czy jeszcze żyją. Była to jesień, dość poważny przymrozek a ja wierzyłem jeszcze, że taki biwak musi być awaryjny…to było dawno.



      Ach właśnie, bo o tym jeszcze nie wspominałem. Około godziny 6:00 miał tu do nas dołączyć, tajemniczy nieznajomy, brat-kolegi, o pseudonimie operacyjnym, jak i imieniu Albert. Niestety nie mogliśmy z nim nawiązać łączności a czasu do 6:00 było jeszcze sporo. Po dziesięciu minutach chłód dawał się już dobrze we znaki, więc ruszyliśmy się w kierunku Kozich czubów by zasiąść w loży VIP i pooglądać wschód słońca w technologii 4K Ultra HD. Jak już tu przez tę noc nas poniosło, to czemu nie? Wyskrobaliśmy się kilkadziesiąt metrów wyżej i oczywiście znaleźliśmy nie tylko loże, ale i kolejnych miłośników braku snu. Nie wiem co mnie bardziej rozbawiało. To, że oni muszą być równie nieuleczalnie chorzy jak my? To, że oni istnieją naprawdę, a co więcej właśnie tu są? To że się z nimi dobrze gada? To, że gdybym się na chwilę położył, zasypiając na nowo zdefiniowałbym pojęcie nanosekundy? NIE! 

Najbardziej rozbawiało mnie, że nie spałem już od dwudziestu czterech godzin, a ten dzień, jak i Orla Perć dopiero/właśnie się zaczynają:)







Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

wtorek, 24 maja 2016

Czy my z TURYSTÓW nie zamieniamy się w zgraję GÓRSKICH FANATYKÓW?



Bardzo często pada pytanie „Dlaczego my chodzimy po górach”? I choć odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta. Ludzkość (w tym także  ja:P) wyspecjalizowała się w komplikowaniu prostych rzeczy, jak małe dziecko w niszczeniu zabawek.


Dorabiamy sobie szereg, pułk, albo całą armie najrozmaitszych ideologii, mieszając w to najbardziej mistyczne bóstwa, wierzenia i dążenie do wolności. Opowiadamy o przekraczaniu granic własnych możliwości, fizycznych czy psychicznych ubierając to w tak piękne słowa, że ten ideologiczny pasztecik jeszcze przed upieczeniem zaczyna nam bardzo smakować, a z czasem uzależniać. Przekonujemy sami siebie, że góry są całym naszym życiem, albo że tylko tam czujemy, że naprawdę żyjemy. W końcu zaczynamy tak mocno wierzyć w nasze górskie przekonania, że oczywista odpowiedź na to pytanie staje się wręcz absurdem. A brzmi ona:

Chodzimy w góry dla naszego widzi mi się!


Ostatnio koleżanka po zejściu z gór powiedziała że „
wykonaliśmy kawał dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty”. Gdy to usłyszałem, mój światopogląd nagle stanął do góry nogami (jak na tym zdjęciu powyżej), moje przekonania miotając się w konwulsjach próbowały się jeszcze chwilę bronić. Nie pamiętam, żebym na przestrzeni ostatnich lat usłyszał coś równie mądrego i drażniącego zarazem. Niestety taka jest prawda, chodząc w góry niczego nie tworzymy, żadnej wartości, nikogo nie ratujemy, nic nie wygrywamy. Idziemy w góry wyłącznie po to żeby je zdobywać i w nich coś duchowo przeżywać, czyli dla swojej dzikiej intymnej a może i egoistycznej satysfakcji. A biorąc pod uwagę, że stawką w tej grze jest, było nie było, nasze życie, warto w nią grać szczególnie zachowawczo! I tak to staram się robić… niestety wymaga to sporych nakładów, a tak poza wszystkim, nie zawsze mi to wychodzi bo również zdarza mi się czasem wpakować w nie małą kabałę.


Jako że nie pozjadałem wszystkich rozumów, daleko mi od przechodzenia na intelektualną dietę. Mam polakowaną całą armię fanpage’y kół podróżniczych, klubów wysokogórskich oraz okolicznych festiwali tematycznych odbywających się cyklicznie. Kilka razy w miesiącu facebook bombarduje mnie wydarzeniami, a ja chodzę jak oszołom kiedy tylko dam radę i słucham goprowców, toprowców, przewodników, podróżników, instruktorów, alpinistów, himalaistów oraz pozostałych przedstawicieli gatunków górskiego uzależnienia, czytaj-prelegentów. I nawet jak wiem, że będzie to trzeci wykład lawinowy na przestrzeni pół roku, i większość rzeczy zabrzmi co najmniej znajomo, to zawsze warto ruszyć tyłek z kanapy. Po pierwsze dlatego, że prawie na pewno coś nowego do tej głowy wleci i tam zostanie(przynajmniej na jakiś czas), choćby miał by to być jakiś mało istotny szczegół, a po drugie to co tam już w głowie jest dość długo i za niedługo mogło by wylecieć, po odświeżeniu na pewno tak szybko nie ucieknie. Poza prelekcjami na żywo, nie stronie również od czerpania wiedzy z ogólno dostępnej literatury. Jak by kogoś to interesowało mogę śmiało polecić zarówno pozycję „Lawiny, przewodnik dla narciarzy i turystów” wydawnictwa Tatrzańskiego Parku Narodowego, jak i „Góry, wolność i przygoda” wydawnictwa Galaktyka. Tak czy owak zabawa w góry, zabiera mi mnóstwo czasu, nie tylko w górach.


Drugim kosztem są słynne wycofy.


Pamiętam jak w kwietniu wybraliśmy się koło szóstej z kuźnic na Kościelec. Piękna pogoda, widoczność marzenie, ciepełko. Mogło by się wydawać, że w tej rajskiej sielance będziemy rozpływać się aż do szczytu. Nagle około godziny dziesiątej usłyszeliśmy taki dźwięk jak by skorupa ziemska rozłupywała się na pół. Rzut oka na najbliższe zbocza, celem odpowiedzenia sobie napytanie, czy to na pewno nie na nas spadają właśnie setki ton śniegu. Dopiero gdy odpowiedź na to pytanie była już znana, można było z wciąż jeszcze goniącą pikawą, rozglądać się po okolicznych stokach i podziwiać rozgrywający się spektakl. I to nie jest tak, że jak jestem w miejscu bezpiecznym, to czuję się bezpiecznie… O lawinach fajnie się teoretyzuje, dyskutuje, wymienia się ich rodzaje, fazy zbierania śmiertelnego żniwa na skutek urazów, duszenia czy hipotermii. 
Czasem traktowałem lawiny jak złego potworka, którego nie chciałbym spotkać, ale w momencie gdy po raz pierwszy stałem tam na miejscu i widziałem te tony śniegu ropierdalające całe zbocze, dopiero zaczęło do mnie dochodzić, że w obliczu tego cholerstwa, ludzkie życie gaśnie jak świeczka.

Pierwsza oberwała się północna Świnica, jakieś kilkanaście minut później wschodnia Skrajna Turnia, przecinając drogę którą szedłem kilkanaście miesięcy temu, w lutym w kierunku żlebu Świnickiego. To jest dopiero szok. Gdy widzisz, że szlak którym kiedyś szedłeś, uważając go za lawinowo bezpieczny leży teraz pod tonami śniegu. Fakt, że gdy tam szedłem warunki były o niebo lepsze, śnieg był zmrożony, a wręcz zabetonowany, ale czy na pewno nie było żadnego ryzyka?

Potem znowu Świnica dała czadu, kolejny oberwał się Beskid (i to od samej góry gdzie jest trawers wiec to na pewno nie pojechało samoczynnie), a ostatnią gwiazdą festiwalu zgrozy okazał się być sam Kościelec. Nie trudno się domyślić jak każda taka mała apokalipsa wpływa na motywację kontynuowania wycieczki. 
To, że zawróciliśmy jest dla mnie tak oczywiste, jak „odsunięcie się od krawędzi peronu”, gdy wjeżdża tam kilkaset ton żelaza i stali. Nie mniej jednak skupmy się na faktach.

Jeżeli chodzi o sytuację lawinową, powszechnie znane jest twierdzenie, że północne stoki, wiosną są o niebo bezpieczniejsze od południowych. Jest to spowodowane ekspozycją na działanie promieni słonecznych, ich kontem padania i wielkością oddziaływania na pokrywę śnieżną… tak czy siak całość jest logicznie spójna. Aż w końcu zdarzył się dzień, w którym na moich oczach od północnej strony zeszły cztery lawiny, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, że powinny lecieć z drugiej strony, nie odwracając mi moich wyobrażeń dotyczących bezpieczeństwa o 180 stopni. Nie mniej jednak płynie z tego jeden oczywisty wniosek: Było za ciepło! 
A skoro było za ciepło, przez co warunki były, dyplomatycznie mówiąc, co najmniej dyskusyjne, to dlaczego te wszystkie czarne kropeczki szły dalej w tym samym kierunku?

Kropeczki idące w stronę Świnicy dalej pięły się stronę Świnicy, miłośnicy Kościelca, zdobywali Kościelec i choć warunki wskazywały by na to, że najlepszą decyzją jaką można podjąć było by udanie się do schroniska na zimne piwo, ludziska kontynuowali zdobywanie świata jakby nic nadzwyczajnego się nie stało. Zastanawiałem się długo dlaczego tak jest i znalazłem na to pytanie trzy odpowiedzi.

Po pierwsze, może idą bo potrafią. Tutaj odniosę się do pewnej koleżanki która wysłała mi zdjęcie z Łomnickiej przełęczy przy trójce lawinowej, kwitując to stwierdzeniem, że pewne rzeczy są bezpieczne jak się wie jak je robić. Kilka miesięcy później okazało się, że wie również, jak wyjść bezpiecznie na Cho Oyu. W odniesieniu do takiej wiedzy i umiejętności można powiedzieć jedynie chapeau bas, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że tego dnia w tatry przyjechali jedynie najwyższej klasy alpiniści.


Drugą odpowiedź na to pytanie podsunął mi pewien wykład w KW na temat wypraw w Alpy. Podobno jesteśmy tam postrzegani jako towarzystwo skłonne do nadmiernego ryzykanctwa, a bierze się to z tond, że jak już zaplanujemy wyprawę, zbierzemy fundusze, sprzęt, pobierzemy urlopy i dojedziemy do podnóża góry, idziemy na szczyt bez względu na warunki. Droga którą pokonujemy w drodze do podnóża góry, kosztuje nas tak dużo, że postanawiamy zaatakować górę nawet w warunkach, w których w Tatrach skłonni bylibyśmy odpuścić. Ciekawa teoria, podparta statystykami i daje dużo do myślenia. Ale czy to możliwe, odnosząc to do zaobserwowanego zjawiska, że w ten kwietniowy poranek w tatrach byli sami mieszkańcy wybrzeża Bałtyku i nie mogli sobie odpuścić w ten dzień gór ze względu na odległość? Jest to równie prawdopodobne, jak to że wszyscy oni należą do klubu miłośników wędzonki krotoszyńskiej.


No i przychodzi czas by zastanowić się nad resztą osób, i choć było by kuszącym i wygodnym zamknięciem tematu gdybym określił ich idiotami, w takie powszechne zidiocenie również nie jestem w stanie uwierzyć. 
Wierzę, za to, że jak bym ich zapytał dlaczego chodzą w góry, każdy z nich albo odmówił by mi odpowiedzi, ze względu na brak czasu na wygłoszenie kolejnego traktatu filozoficznego na temat bytowania istoty ludzkiej w górskim otoczeniu, albo by taki traktat częściowo streścił. 


Tu myślę w dużej mierze leży nasz problem. Gdybyśmy zawsze przed wyprawą w góry przypomnieli sobie, że idziemy dla naszego widzi mi się, nikt nie pakował by się w kabały ryzykując wszystkim w walce o duże nic. Te góry stoją, są już zdobyte, żeby nie powiedzieć przedeptane. Można wrócić za tydzień, dwa albo za rok i dopiąć sprawę w o wiele korzystniejszych warunkach bez ryzyka, że ktoś inny zamiast nas zapisze się w kartach historii. Więc może nie warto do tych gór dorabiać za dużo ideologii, która prędzej czy później zacznie zalatywać lekkim fanatyzmem, który potem może prowadzić do nadmiernego ryzykanctwa, za które nie tylko w górach najwyższych można zapłacić najwyższą cenę.


W każdym razie pójście dalej oznaczało by spacerowanie przez siedem, osiem godzin po polu minowym. A w górach, jeśli kupujesz dużo losów na loterię, prędzej czy później wygrywasz.” Kilian Jornet

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

piątek, 20 maja 2016

Kilian Jornet: Ultramaratończyk, czy Edmund Hillary naszych czasów?




Kilian Jornet jest postacią która od zawsze wzbudzała we mnie skrajne wątpliwości. Czy to się dzieje naprawdę? Może ja jeszcze śpię po wyjątkowo udanej urodzinowej imprezie u koleżanki? Czy to Prima Aprilis? Ile razy czytałem o Kilianie miałem wrażenie, że to nie człowiek lecz maszyna, zamiast serca ma trzystu-konny silnik, hydrauliczne stawy i jak śpiewał Marek Grechuta „Od mózgu do ręki biegnie drucik nie nerw”. Potem nachodziła mnie odwrotna refleksja.  

           Być może jest to osoba którą determinacja do realizowania własnej pasji i podejmowania nowych wyzwań, ukształtowała do formatu kogoś kto może sobie pozwolić na robienie rzeczy niewiarygodnych. 

Kilian kondycyjnie jest w stanie „zaorać” chyba wszystkich, pokonuje granice możliwości ludzkiego organizmu, szokując opinię publiczną i tworząc własną legendę. Udowodnił już światu, że można z Cervini złoić wierzchołek Matterhornu i po niecałych trzech godzinach być z powrotem na dole. Pokazał również że da się w 5 godzin z Chamonix pobiec do Chamonix, zahaczając po drodze dach Europy.  


               Prócz tego Kilimanjaro, Aconcagua, Delani, Olimp, rekord goni rekord, więc mamy do czynienia z najwyższej klasy sportowcem. Nie dziwi zatem fakt, że gdy tylko wpadła mi w ręce jego nowa książka, postanowiłem się dowiedzieć jakim jest pisarzem.


Książka „Niewidzialne Granice” jest opowieścią o pewnej wyprawie w góry. Kupa skał, kamyczków przykrytych miejscami śniegiem i lodem oraz ciągnące się tup-tup oraz chrup-chrup w drodze do miejsca gdzie wychodzą fajne zdjęcia. Znamy to, przerabialiśmy to, czytaliśmy o tym setki razy, widzieliśmy na filmach a niektórym nawet zdarzało się oderwać od kanapy i przeżyć to na własnej skórze.  

       Po co zatem brać ją do ręki by kolejny raz odgrzewać kotlety?

Kluczem do zrozumienia potencjału tej książki jest człowiek który ją napisał. Kilian zabiera czytelnika na bardzo osobistą wyprawę w góry i pozwala bezkarnie podziwiać ich majestat, z jego perspektywy. Podczas tej „podróży” dowiadujemy się nie tylko o obranej drodze, warunkach pogodowych czy przebieg wyprawy. Kilian wpuszcza czytelnika do swojej świadomości cały czas ujawniając osobiste emocje, lęki, refleksje i przemyślenia, czyli to co sprawia, że „kupa skał śniegu i lodu ” staje się dla człowieka w górach świątynią skalnych i lodowych olbrzymów, przerażającą swoją surowością a jednocześnie zachwycającą bezgranicznie nieskazitelnym pięknem.  


                    Od pierwszej strony miałem wrażenie, że tę książkę bardziej przeżywam niż czytam, jestem częścią wyprawy i gdzieś tam razem z Kilianem prowadzimy dość poważną akcję górską. Ale tu nie chodzi tylko o akcję, bo równie ważni, jeśli nie ważniejsi w górach są ludzie! 


Pewnie dlatego będąc częścią wyprawy po złojeniu kolejnej góry siadamy z towarzyszami do stołu, stopniowo coraz lepiej się poznajemy rozprawiając całymi wieczorami na tematy związane z ogarniającym nas szaleństwem jakim jest Alpinizm. To jest kolejna mocna strona książki. Postacie w niej przedstawione są wyraziste, ciekawe, ludzkie a ich los nie jest czytelnikowi obojętny. To oczywiście jeszcze bardziej potęguje poczucie bycia na pokładzie tej karawany marzeń.

Tam na wierzchołkach nie znajdujemy niczego materialnego, z duchowego punktu widzenia natomiast, znajdujemy absolutnie wszystko.” Kilian Jornet

Pomimo tego, że całość mieści się na dwustu czterdziestu stronach, gdyby ten cytat był krokusem, książka stała by się Doliną Chochołowską zachwycających i niewyobrażalnie głębokich ludzkich przemyśleń. I to jest absolutnie najmocniejsza strona tego utworu. Te momenty które wybudzają czytelnika jak kubeł zimnej wody, za każdym razem gdy autor stawia tezę która bezpośrednio i osobiście odnosi się do życia każdego miłośnika gór.  

            Kilian stawiając swoje z pozoru nieinwazyjne tezy skutecznie zmusza do myślenia nad samym sobą i tego myślenia jest całkiem nie mało. 

Dzięki temu mamy szansę dowiedzieć się jakim pięknym i wrażliwym człowiekiem jest Kilian, i spojrzeć na pasję do gór z nowej, wielokrotnie zaskakującej perspektywy.

Komu polecam tę książkę? Na pewno wszystkim którym nie obce są: widok mapy, pakowanie plecaka, zamykanie drzwi od domu i otwieranie się na nowe miejsca, widoki i przeżycia zarówno te fizyczne jak i duchowe. Ale nie tylko… Ta książka ma w sobie coś narkotycznego, czytając ją dostajemy mikro-dawkę naprawdę fascynującej, dzikiej, wspaniałej, krwiożerczej i wręcz nieprawdopodobnie wciągającej przygody. Po jej przeczytaniu jest się na głodzie którego nawet najcięższy alkaloid nie jest w zdolny zaspokoić. To uczucie może oderwać od kanapy najbardziej zatwardziałego kanapowa.

" Kiedyś ktoś mnie zapytał: - "Dlaczego chodzisz po górach?" Odpowiedziałem, że ludzi można podzielić na dwa rodzaje:
a) na tych którym nie trzeba tej pasji tłumaczyć.
b) na tych którym się jej nie wytłumaczy. " Piotr Pustelnik

No i właśnie…

Szczególną grupą osób które podczas czytania będą doznawały ponad wyobrażalnie silnego Katharsis są ludzie pasjonujący się górami. W tym gronie będzie ostra faza, plaskające facepalmy i chroniczne wynotowywanie cytatów, cholernie mocnych cytatów. Potem książka trochę odpocznie, lecz nie zdąży się zbytnio zakurzyć, bo ostrzegam, że na pierwszym czytaniu na pewno się nie skończy.

Bon Appetit.

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca


niedziela, 17 kwietnia 2016

Krzyk kamieni, czyli co naprawdę wydarzyło się w sobotę na Kościelcu...



Siedząc sobie wygodnie w jednej z tych Krakowskich knajpek na Kazimierzu (w których podobno czas płynie inaczej) popijając przesłodzony lipek, nie wiedzieć czemu nazwany "pocałunkiem jesieni", zbieram myśli i muszę przyznać, że ubranie tego w słowa to będzie prawdziwe wyzwanie. Przyjemne mym uszom nuty bluesowego koncertu konsekwentnie nastrajają mnie do ciągłej walki z wszystkimi zwyrodnieniami ludzkości, zwanej życiem. 

W sumie mam traumę, przyznaję się do tego. A powodem nie jest to, że moja ukochana góra prawie zmiotła nas, jak byśmy byli dla niej czymś na kształt cząsteczek kurzu, szpecących jej piękny wizerunek. Nie dlatego, że tej góry nie zdobyliśmy, uciekając w popłochu po jej zboczach w poczuciu  przerażającej bezradności. Mam traumę miedzy innymi dlatego że będąc naocznymi świadkami zejścia trzech lawin, po wyjściu na Karb z uporem maniaka toczyliśmy półgodzinną debatę na temat tego kto wychodzi na szczyt, w czasie której zeszły kolejne dwie lawiny, a wśród nas wciąż byli śmiałkowie gotowi zbrojnie atakować Kościelec. Gdyby któreś z nas było troszeczkę bardziej zdecydowane i zrobiło te pierwsze 10 metrów... Wiadomo, że śmierć w górach to przykra sprawa, ale znacznie bardziej przykre jest spojrzenie sobie w lustrze w twarz ze świadomością, że pozwoliło się komuś walczyć samotnie. To oczywiste, że poniósł bym przerażone ciężkimi warunkami dupsko z tego cholernego kamienia i... Who knows.


Będę trzymał się faktów, i ze względu na chwilową traumę opowieści stanowiące kontekst historii opowiem innym razem.


Podczas burzliwego debatowania na karbie mieliśmy wiele obaw i wątpliwości. W tym momencie zadzwonił do mnie kolega, który zobaczył że jestem w górach z pytaniem, gdzie się właściwie wybieram. Kolega ten(zbiegi okoliczności) jakiś rok temu miał bardzo niebezpieczną sytuację właśnie na Kościelcu. Opisałem mu warunki i sytuacje, na co usłyszałem, że o tej porze (11:00) właściwie powinniśmy być już na dole. Nie sposób było się z nim nie zgodzić, ale wracając do debaty... Większość z nas była zdecydowana wracać na dół tą samą drogą(czyli na zachód), gdy jedno, odpierając kolejne porcje sceptycyzmu, było zbyt zmotywowane by dać sobie siana, aż w końcu postanowiło wyjść na szczyt w towarzystwie nowo poznanych turystów. Wtedy padło hasło "idę", chwila ciszy i dwie sekundy później ponad naszymi głowami rozległ się przerażający dźwięk którego nie jestem w stanie nawet nazwać. (teraz myślę, że to w języku gór oznacza "nie")

Podniosłem głowę i zobaczyłem jak 60 metrów powyżej nas kawał skały wielkości domku letniskowego rozpada się w kawałki które zaczynają pędzić w naszą stronę. Towarzysze słusznie rozpierzchli się w stronę północnej grani, podczas gdy ja stanąłem jak obezwładnione strachem ciele i oglądałem dalszą cześć widowiska. Granitowe golemy wielkości pralki automatycznej sunąc prosto w kierunku karbu runęły z impetem w skałę 40 metrów przede mną a ich resztka stoczyła się w stronę zielonego stawu, przecinając drogę wiodącą na Zadni Kościelec. Oczywiście wszystkie intencje zdobycia szczytu runęły wraz z fragmentami Kościelca a my rozpoczęliśmy błyskawiczne opuszczenie niestabilnego terenu. 

To są dwa zdjęcia zrobione w feralną sobotę, pierwsze o 11:01, drugie o 11:23.


Koleżanka rzuciła tekstem "Miał za mało śniegu, żeby nas ubić lawiną, więc rąbała nas skałami" i dokładnie taki nastrój towarzyszył nam aż do dolnej stacji wyciągu narciarskiego na Kasprowy. Zaczęliśmy się powoli uspokajać, zarazem ciesząc faktem, że jesteśmy już bezpieczni, a całe zagrożenie zostało zażegnane. Byliśmy świecie przekonani, że Kościelec zawalił się całkowicie na nas, a obryw poleciał jedynie na stronę zachodnią. Wkrótce potem ponad nami zaczął krążyć helikopter. 

Oblatywał Zakopane, podnóża Kasprowego i zawsze wracał w jedno miejsce. Nad Czarny Staw Gąsienicowy. Wracając do Murowańca spotkaliśmy dziewczynę która poinformowała nas o dużych rozmiarów lawinie w tamtym rejonie.



Koncert bluesowy trwa dalej, a wraz z nim kolejny odpalony papieros, ląduje w popielniczce. Niestety dla mojego zdrowia od razu wyciągam kolejnego, bo zespół właśnie zadedykował pewnemu panu piosenkę zespołu Breakaut pt. "Kamienie"... Ehh te zbiegi okoliczności.


Bez zwłoki ruszyliśmy w kierunku Czarnego Stawu. Wąski wariant letni, tłumy turystów i ciągłe odskakiwanie w bok celem uniknięcia kolizji przed pędzącymi po wąskiej ścieżce narciarzami może irytować, ale o wiele bardziej przerażał mnie wciąż wracający w to samo miejsce helikopter. 

Na miejscu zastaliśmy taki obraz.



20 ratowników i kilka psów lawinowych uwijających się w hałdach brunatnego lawiniska. Te skały które w nas waliły oberwały się również na drugą stronę, zdzierając śnieg, glebę i  co stanęło na drodze. Zryły całe wschodnie zbocze Kościelca zatrzymując się na tafli Czarnego Stawu. 

Widok akcji ratunkowej - strasznie mnie przytłoczył. Grupy ratowników ustawione w szeregu przemieszczały się w górę lawiniska sondując cały teren. Psy lawinowe wraz z pozostałymi ratownikami wyposażonymi w detektory, goniły po całym terenie w poszukiwaniu śladów życia. Chyba nigdy szczekanie psów nie budziło we mnie takiego przerażenia, ale było coś jeszcze gorszego. Widok ratowników odkładających sądy i wyciągających łopaty, kopiących w śniegu, i ta myśl, powalająca niczym strzał obuchem w głowę, czyli oczywiste "Kurwa kogoś znaleźli!"

Tamtą częścią zbocza wiodły tylko drogi taternickie, więc miałem szczerą nadzieję, że skończy się na szczekaniu psów. Łopaty ryjące w śniegu przyprawiały więc o gule w gardle.




Wtedy zaczęły się telefony. 

Rodzina, znajomi bliżsi i dalsi, ci będący szeroko pojętym towarzystwem miłośników gór i związani tą przynależnością  grupami społecznościowymi, ale nie tylko... również osoby zupełnie niezwiązane z górskim światem. Wszyscy nagle dowiedzieli się o wydarzeniach na Kościelcu i cytując jednego ze znajomych "Dzwonię by dowiedzieć się czy odbierzesz połączenie, odpowiadając tym samym na pytanie: Czy telefon nie dzwoni sobie radośnie pod jakąś toną śniegu?". Nie wiedziałem, że złe wieści rozchodzą się w takim tempie. 

Kurwa Mać i sumienia wyrzut. 

Znowu wszyscy muszą cierpieć gdy ja pojechałem się dobrze bawić. Gryzie mnie to niemiłosiernie, ale nie ma chyba ba to dobrego rozwiązania. 

Zaczęło nam się robić zimno, w pośpiechu wrzuciłem jakieś poglądowe zdjęcie na zaistniałą sytuację w internety, i zaczęliśmy schodzić. Telefony wcale nie milkły a nastroje refleksyjne towarzyszyły mi do... Nie. Towarzyszą do teraz, potęgowane przez bluesowe brzmienie kapeli grającej na drugim końcu sali. 

Ehh, fajki się skończyły, słodki orzechowy ulepek też, ja żyje(przynajmniej się staram), a historia kończy się jednym zdaniem które do tej całej traumy wnosi pozytywny akcent. 


Ratownicy nikogo nie znaleźli.