niedziela, 17 kwietnia 2016

Krzyk kamieni, czyli co naprawdę wydarzyło się w sobotę na Kościelcu...



Siedząc sobie wygodnie w jednej z tych Krakowskich knajpek na Kazimierzu (w których podobno czas płynie inaczej) popijając przesłodzony lipek, nie wiedzieć czemu nazwany "pocałunkiem jesieni", zbieram myśli i muszę przyznać, że ubranie tego w słowa to będzie prawdziwe wyzwanie. Przyjemne mym uszom nuty bluesowego koncertu konsekwentnie nastrajają mnie do ciągłej walki z wszystkimi zwyrodnieniami ludzkości, zwanej życiem. 

W sumie mam traumę, przyznaję się do tego. A powodem nie jest to, że moja ukochana góra prawie zmiotła nas, jak byśmy byli dla niej czymś na kształt cząsteczek kurzu, szpecących jej piękny wizerunek. Nie dlatego, że tej góry nie zdobyliśmy, uciekając w popłochu po jej zboczach w poczuciu  przerażającej bezradności. Mam traumę miedzy innymi dlatego że będąc naocznymi świadkami zejścia trzech lawin, po wyjściu na Karb z uporem maniaka toczyliśmy półgodzinną debatę na temat tego kto wychodzi na szczyt, w czasie której zeszły kolejne dwie lawiny, a wśród nas wciąż byli śmiałkowie gotowi zbrojnie atakować Kościelec. Gdyby któreś z nas było troszeczkę bardziej zdecydowane i zrobiło te pierwsze 10 metrów... Wiadomo, że śmierć w górach to przykra sprawa, ale znacznie bardziej przykre jest spojrzenie sobie w lustrze w twarz ze świadomością, że pozwoliło się komuś walczyć samotnie. To oczywiste, że poniósł bym przerażone ciężkimi warunkami dupsko z tego cholernego kamienia i... Who knows.


Będę trzymał się faktów, i ze względu na chwilową traumę opowieści stanowiące kontekst historii opowiem innym razem.


Podczas burzliwego debatowania na karbie mieliśmy wiele obaw i wątpliwości. W tym momencie zadzwonił do mnie kolega, który zobaczył że jestem w górach z pytaniem, gdzie się właściwie wybieram. Kolega ten(zbiegi okoliczności) jakiś rok temu miał bardzo niebezpieczną sytuację właśnie na Kościelcu. Opisałem mu warunki i sytuacje, na co usłyszałem, że o tej porze (11:00) właściwie powinniśmy być już na dole. Nie sposób było się z nim nie zgodzić, ale wracając do debaty... Większość z nas była zdecydowana wracać na dół tą samą drogą(czyli na zachód), gdy jedno, odpierając kolejne porcje sceptycyzmu, było zbyt zmotywowane by dać sobie siana, aż w końcu postanowiło wyjść na szczyt w towarzystwie nowo poznanych turystów. Wtedy padło hasło "idę", chwila ciszy i dwie sekundy później ponad naszymi głowami rozległ się przerażający dźwięk którego nie jestem w stanie nawet nazwać. (teraz myślę, że to w języku gór oznacza "nie")

Podniosłem głowę i zobaczyłem jak 60 metrów powyżej nas kawał skały wielkości domku letniskowego rozpada się w kawałki które zaczynają pędzić w naszą stronę. Towarzysze słusznie rozpierzchli się w stronę północnej grani, podczas gdy ja stanąłem jak obezwładnione strachem ciele i oglądałem dalszą cześć widowiska. Granitowe golemy wielkości pralki automatycznej sunąc prosto w kierunku karbu runęły z impetem w skałę 40 metrów przede mną a ich resztka stoczyła się w stronę zielonego stawu, przecinając drogę wiodącą na Zadni Kościelec. Oczywiście wszystkie intencje zdobycia szczytu runęły wraz z fragmentami Kościelca a my rozpoczęliśmy błyskawiczne opuszczenie niestabilnego terenu. 

To są dwa zdjęcia zrobione w feralną sobotę, pierwsze o 11:01, drugie o 11:23.


Koleżanka rzuciła tekstem "Miał za mało śniegu, żeby nas ubić lawiną, więc rąbała nas skałami" i dokładnie taki nastrój towarzyszył nam aż do dolnej stacji wyciągu narciarskiego na Kasprowy. Zaczęliśmy się powoli uspokajać, zarazem ciesząc faktem, że jesteśmy już bezpieczni, a całe zagrożenie zostało zażegnane. Byliśmy świecie przekonani, że Kościelec zawalił się całkowicie na nas, a obryw poleciał jedynie na stronę zachodnią. Wkrótce potem ponad nami zaczął krążyć helikopter. 

Oblatywał Zakopane, podnóża Kasprowego i zawsze wracał w jedno miejsce. Nad Czarny Staw Gąsienicowy. Wracając do Murowańca spotkaliśmy dziewczynę która poinformowała nas o dużych rozmiarów lawinie w tamtym rejonie.



Koncert bluesowy trwa dalej, a wraz z nim kolejny odpalony papieros, ląduje w popielniczce. Niestety dla mojego zdrowia od razu wyciągam kolejnego, bo zespół właśnie zadedykował pewnemu panu piosenkę zespołu Breakaut pt. "Kamienie"... Ehh te zbiegi okoliczności.


Bez zwłoki ruszyliśmy w kierunku Czarnego Stawu. Wąski wariant letni, tłumy turystów i ciągłe odskakiwanie w bok celem uniknięcia kolizji przed pędzącymi po wąskiej ścieżce narciarzami może irytować, ale o wiele bardziej przerażał mnie wciąż wracający w to samo miejsce helikopter. 

Na miejscu zastaliśmy taki obraz.



20 ratowników i kilka psów lawinowych uwijających się w hałdach brunatnego lawiniska. Te skały które w nas waliły oberwały się również na drugą stronę, zdzierając śnieg, glebę i  co stanęło na drodze. Zryły całe wschodnie zbocze Kościelca zatrzymując się na tafli Czarnego Stawu. 

Widok akcji ratunkowej - strasznie mnie przytłoczył. Grupy ratowników ustawione w szeregu przemieszczały się w górę lawiniska sondując cały teren. Psy lawinowe wraz z pozostałymi ratownikami wyposażonymi w detektory, goniły po całym terenie w poszukiwaniu śladów życia. Chyba nigdy szczekanie psów nie budziło we mnie takiego przerażenia, ale było coś jeszcze gorszego. Widok ratowników odkładających sądy i wyciągających łopaty, kopiących w śniegu, i ta myśl, powalająca niczym strzał obuchem w głowę, czyli oczywiste "Kurwa kogoś znaleźli!"

Tamtą częścią zbocza wiodły tylko drogi taternickie, więc miałem szczerą nadzieję, że skończy się na szczekaniu psów. Łopaty ryjące w śniegu przyprawiały więc o gule w gardle.




Wtedy zaczęły się telefony. 

Rodzina, znajomi bliżsi i dalsi, ci będący szeroko pojętym towarzystwem miłośników gór i związani tą przynależnością  grupami społecznościowymi, ale nie tylko... również osoby zupełnie niezwiązane z górskim światem. Wszyscy nagle dowiedzieli się o wydarzeniach na Kościelcu i cytując jednego ze znajomych "Dzwonię by dowiedzieć się czy odbierzesz połączenie, odpowiadając tym samym na pytanie: Czy telefon nie dzwoni sobie radośnie pod jakąś toną śniegu?". Nie wiedziałem, że złe wieści rozchodzą się w takim tempie. 

Kurwa Mać i sumienia wyrzut. 

Znowu wszyscy muszą cierpieć gdy ja pojechałem się dobrze bawić. Gryzie mnie to niemiłosiernie, ale nie ma chyba ba to dobrego rozwiązania. 

Zaczęło nam się robić zimno, w pośpiechu wrzuciłem jakieś poglądowe zdjęcie na zaistniałą sytuację w internety, i zaczęliśmy schodzić. Telefony wcale nie milkły a nastroje refleksyjne towarzyszyły mi do... Nie. Towarzyszą do teraz, potęgowane przez bluesowe brzmienie kapeli grającej na drugim końcu sali. 

Ehh, fajki się skończyły, słodki orzechowy ulepek też, ja żyje(przynajmniej się staram), a historia kończy się jednym zdaniem które do tej całej traumy wnosi pozytywny akcent. 


Ratownicy nikogo nie znaleźli.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz