środa, 4 listopada 2015

Slavkovský štít ( 2452 m n.p.m), tryb oblężniczy, bez tlenu, od parkingu do Camp4 + atak szczytowy:)



Tak naprawdę zacząłem już z lekka powątpiewać, że Sławkowski padnie jeszcze w tym roku. Na szczęście jakoś tak się złożyło, że kilka dni przed delegalizacją turystyki po słowackiej stronie Tatr wykręciłem numer do dziewczyny, z którą chodzenie po tatrach przypomina mi trochę kopulację… Przynosi dziką frajdę, że co by się nie wydarzyło, po każdym jednym szczytowaniu, od razu przychodzi ochota a kolejne :D Żeby nie być gołosłownym, kiedyś w zimie po nocnym dotarciu na kopę i przejściu Czerwonych Wierchów, jedyne na co miałem ochotę, to zawrócić i zrobić je jeszcze raz… z innymi osobami to się nie zdarza. Tak czy siak zadzwoniłem, do niej i usłyszałem pytanie które sprawia, że moje oczy, nie błyszczą, nie iskrzą, a rozświetlają mrok niczym latarnia morska: „Kiedy idziemy w góry?”.

Gdy już ustaliliśmy pełny jadłospis na piątek, opublikowałem conieco na swojej tablicy wiedząc, że tam gdzieś głęboko w czeluściach facebooka czają się te wszystkie wariaty, których zniecierpliwione czekany już cichutko stukają pochowane gdzieś po szafach spragnione śnieżno-granitowo-lodowych igrzysk. Czujnością tym razem wykazał się Bartek.

Snu jak to zwykle bywa, nie było prawie wcale. Jakieś marne półtorej godziny z których wyrwałem się pół godziny przed budzikiem. Szybko ogarnąłem co trzeba zebrałem krakowski oddział i ruszyliśmy w kierunku nowego targu. Miałem naprawdę poukładane w głowie po co tam jadę. Nie na spacer, nie w góry, ani na żadną wycieczkę… Jadę po to, żeby stanąć na szczycie, reszta mojego życia była sprzątnięta jakby na trzeci plan…do momentu aż o 3:45 w nowym targu zadzwonił telefon.

Są tacy ludzie, którzy potrafią swoim plugawym zachowaniem wzbudzić najbardziej pierwotne instynkty. Sprawić, że człowiek wybucha ze złości, następuje natychmiastowa erupcja adrenaliny a ręka sama zaciska się w pięść. Ewidentnie tej nocy „nastał czas pogardy”, trupy powychodziły z szaf i ktoś musiał zrobić z nimi porządek. Niestety moja droga do Krakowa wiodła już tylko i wyłącznie przez Stary Smokowiec, co nie zmienia faktu, że doskonale wiedziałem, że misja na Sławkowskim jest ostatnim zadaniem jakie czeka mnie tego dnia, prawdę mówiąc nie jest nawet najważniejszym… tyle jeśli chodzi o „poukładanie w głowie”.

Zaczęliśmy podejście o 5:15, choć było rześko, wiedziałem, że zakładanie kurtki jest tak samo bezsensowne jak jej ściąganie za jakieś 10 minut, więc zdecydowałem się iść w samej bluzie i prawdę mówiąc do końca dnia, kurtkę ubierałem jedynie na postojach. Nie pytałem facebookowych ekspertów, czy da się bez raków, bo mam kryzys zaufania i wolę mieć co trzeba w plecaku i sam to ocenić. Byliśmy więc przygotowani na wszystko, mieliśmy ze sobą kaski, raki, czekany, czołówki a nawet jedną karimatę. Gdyby był środek zimy stulecia, i sytuacja lawinowa nie zmusiła by nas do odwrotu, ta góra również została by zdobyta.

Szlak wiódł dobrze znaną leśną ścieżynką do balkoniku, chwilę po wschodzie słońca założyliśmy tam pierwszą bazę o charakterze wybitnie śniadaniowym oraz widokowym.





Dalej droga robi się coraz bardziej mozolna, klucząc po Kamolach w kosówkowym labiryncie, i tak mniej więcej aż do grani, gdzieś tam mijaliśmy miejsce pierwszej klęski i z tego co widzę teraz, jest to lekko wklęsłe strome kamienne rumowisko. Przy odpowiednio dobrze zmrożonym śniegu powinno tam być zimą w miarę stabilnie, przy mokrym dziadostwie było jak było…gdy doszliśmy do grani założyliśmy obóz drugi.


Dalej szlak idzie wzdłuż pamiętnej i średnio przyjemnej grani od strony południowej, szliśmy bardzo wolno, miejscami pokonując jakieś przeszkody, płyty…mało jest tam ciekawych momentów i gdyby nie te widoki, odczuwałbym tylko bul nóg i znużenie. Po jakichś 3,5 godziny docieramy do obozu trzeciego gdzie na chwilę rozpłynąłem się w zadumie nad poległymi w tym miejscu wojownikami bezwzględnie przegonionymi przez nadciągający z nieba Mordor, zwany również burzowym pandemonium. To miejsce jest wręcz idealne, żeby zawrócić. Masz za sobą 3,5 godziny drogi, z czego większość w upierdliwym terenie. Nogi już dawno zmieniły stan skupienia na galaretę, a tak naprawdę tu po raz pierwszy widzisz jak wygląda twój cel. Wydawało Ci się że jesteś już w miarę blisko, a tu psikus. To nie wygląda blisko, to nie wygląda nawet na „jeszcze trochę”. To wygląda na „chyba sobie ze mnie jaja robisz..”.







Ten obóz trwał najdłużej ze wszystkich, może nawet pół godziny. Ale cóż, kto w nocy wstaje, ten ma czas na obijanie… wyciągnęliśmy karimatę, zwilżyłem gardło kubkiem czegoś co podobno jest herbatą(odpowiednik górskiej kokainy, daje szczęście, uzależnia, zniewala). Chwile później poczułem cholernie silną wewnętrzną potrzebę znalezienia poduszki, a skoro potrzeba matką wynalazców… okazało się, że poduszki biegające maratony wcale nie są takie twarde i niewygodnie! Tam, poznaliśmy parę Czechów, z którymi pogawędziliśmy, każdy w swoim języku, doskonale się rozumiejąc. Bardzo pozytywni ludzie, gdyby nie to, że czekała na nas pewna duża góra, pewnie przegadalibyśmy z nimi cały dzień. Tak sobie pobiwakowaliśmy, aż poczułem w sobie siłę, nogi zaczęły znowu działać, wtedy ochoczo pozwiedzałem okoliczne skałki (co Barek skwitował krótkim „Marcin, nie chcę na to patrzyć”) i ruszyliśmy dalej.

Dalsza część drogi była już całkowicie nieznana, ale wyglądała bardzo podobnie do poprzedniej. Do obozu czwartego nic w krajobrazie się nie zmieniło, jedynie nabraliśmy jeszcze trochę wysokości. Nie wiem co tu napisać, nuda i zmęczenie.






Ostatni odcinek był już nieco ciekawszy, fragment drogi wiódł północną stroną grani, gdzie oczywiście było pełno śniegu i oblodzeń. Powinniśmy założyć raki, bo teren był dość eksponowany, ale z drugiej strony, było tego może 30 metrów. Wygrało lenistwo, choć na powrocie funkcja „kozaczenie” ustąpiła funkcji „nie chce mi się umierać przez głupotę” i po raz pierwszy w życiu zakładanie i ściąganie raków zajęło mi więcej czasu niż ich użytkowanie. Na szczęście nikt się nie ślizgnął. Potem zostało nam już tylko wejść na szczyt. Widok był naprawdę niecodzienny. Jak by ktoś usypał stumetrowy kopiec kamieni. Szło się po tym podobnie jak wcześniej, w każdym bądź razie niewiele gorzej…serio. Z każdym krokiem byliśmy coraz bliżej i nagle gdzieś z tyłu głowy pojawiła się pierwsza nieśmiała myśl, że to się może udać, że teraz chyba już nic nie może się popierdzielić i wreszcie zdobędziemy tą górę. Wtedy zrozumiałem, że tak naprawdę wcześniej ani trochę nie wierzyłem w sukces tego przedsięwzięcia. Nie wiem co ja sobie myślałem, że ta góra jest nie do zdobycia? Że postawi mi na drodze skalnego golema? Że yeti nas pożre? A może po prostu, po dwóch koszach uwierzyłem, że jestem nie w jej typie, i za trzecim razem ze złości skręci mi obydwie kostki.

Długo stałem pod krzyżem i próbowałem uwierzyć, że w końcu się udało, aż w końcu to do mnie dotarło. Dzień przed zamknięciem szlaków, półroczna wyprawa w nieco zmienionym składzie, o godzinie 11:00 zameldowała się w końcu na szczycie. Zastaliśmy tam starą zardzewiała łopatę, krzyż, dwie zasypane śniegiem koliby, tłumek ochoczo wiwatujący na widok każdego nowego „zdobywcy” i jeden najbardziej oszałamiających widoków jakie widziałem. Nie mam pojęcia dlaczego akurat ta góra, ze wszystkich które zdeptałem sprawiła mi tyle problemów, ale to już tylko historia. Chwilę później dotarli na szczyt Czesi, impreza na szczycie się rozkręcała. Mieliśmy mnóstwo czasu i nigdzie nie musieliśmy się spieszyć, mogliśmy z czystym sumieniem godzinę się po prostu „aklimatyzować”, a klimat był do tego nad wyraz sprzyjający.









Zejście, było elementem o który trochę się obawiałem. Zwykle zejścia męczą mnie bardziej niż wyjścia, a to wyjście dla nóg to istny katastrofizm. Okazało się że nie jest tak, tragicznie jak myślałem. Droga w dół szła nam znacznie szybciej niż wychodzenie, męczyła niemiłosiernie, ale na Sławkowskim do bólu idzie się przyzwyczaić. Zrobiliśmy kilka postoi, poopowiadaliśmy sobie parę głupich dowcipów a drogi wciąż ubywało…niestety po pewnym czasie zaczęło pojawiać się zmęczenie. Ale nie takie, które można przesiedzieć i przejdzie, tylko takie, że człowiek zaczyna zasypiać na stojąco i z lekka majaczyć. W pewnym momencie stwierdziłem, że jestem już cholernie zmęczony, ale w sumie to o dziwo mam jeszcze siłę pomarzyć, i życzyłbym sobie takie dwie kształtne miseczki rozmiaru D na których można położyć głowę i zasnąć w trybie natychmiastowym przyjemniej niż na najdroższym łóżku wodnym… Roześmiałem się ze swojej głupoty, ale jednocześnie ucieszyłem się że mam jeszcze takie pomysły, bo może nie jestem jednak tak do końca wyrąbany jak mi się wydaje.





Po czterech godzinach schodzenia, wliczając w to godzinę rozłożoną na kilka postojów, doszliśmy do Starego Smokowca gdzie naszprycowałem się kofeiną. Wiem, że jest to nie zdrowe i niszczy organizm, ale 150 km samo się nie przejedzie, a po takiej wyrypie bez tego trudno o dobrą koncentrację. Zadanie zostało wykonane, całość zajęła nam jakieś 11 godzin i udało nam się dojść jak planowaliśmy, jeszcze za dnia o 16:15.

Tylko zastanawiam się po cichutku gdzie na sławkowskim może być jakiś staw, czy jeziorko. Widział ktoś coś? Bo jestem prawie pewny, że mieszka tam jakaś złota rybka, podsłuchuje majaczących turystów i nawet najbardziej perwersyjne życzenia, traktuje jak mawiał pewien osioł „serio, serio!!”


PS. Jak by ktoś miał w planach wybrać się tam za kilka miesięcy w celach narciarskich lub turystycznych i ma ochotę na dodatkowe towarzystwo lub po cichutku da mi znać kiedy ten szlak będzie przetarty, będę bardzo uradowanym człowiekiem.


Podobał się artykuł? Zapraszamy na Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz