Ten
cytat z filmu Avatar, znakomicie podsumowuje wszystko o czym zaraz
opowiem, ale zacznijmy od początku...
W
sobotę byłem już pewny, że gdzieś pojadę. Pogoda w niedziele
miała nie być idealna, ale jednocześnie nie wyglądała
dostatecznie przerażająco aby mnie zniechęcić. Temperatury lekko
na minusie, lawinowa dwójka, zachmurzenie umiarkowane i wiatr „w
porywach” do 80km/h...
Problem
był z wymyśleniem trasy, po głowie zaczęły mi chodzić jakieś
granaty, żleby Kulczyńskiego, Kozie Wierchy, zacząłem zadawać
pytania i analizować różne warianty. Ambicja była! Żądza
przygody też, zabrakło tylko zdecydowania. W końcu po dłuższej
chłodnej kalkulacji padło na Wołowiec w tatrach zachodnich, a
ostateczny argument którym przekonałem siebie i swoje męskie Ego
do tego rozwiązania brzmiał z grubsza tak:
„Lepsze
trzy szczytowania niż jeden wycof!”
Droga
do zakopanego minęła szybko, gwarząc o ostatnich górskich
poczynaniach mijaliśmy wioski i miasteczka skąpane w mroku
niedzielnego poranka. Lubię tę część wyprawy... Jest to nie
tylko okazja, żeby kogoś lepiej poznać, ale też szansa na
zbudowanie głębokiego przekonania że gramy w jednej drużynie.
Rozmowy
ciągnęły się długo a krajobraz się zmieniał... pagórki
zamieniły się w góry, mrok zamienił się w mgłę, która wkrótce
też ustąpiła, noc zamieniła się w dzień i śniegu było coraz
więcej, aż finalnie adidasy zamieniły się w trepy a przejażdżka
w spacer po dolinie chochołowskiej.
Tutaj
również dominowała sielankowa atmosfera. Oprócz nieustających
rozmów pamiętam jedynie charakterystyczną grupę górskich
zabijaków jak wywnioskowałem po krótkiej rozmowie dość dobrze
obytych i zasuwających na tą samą górkę co my. Na do widzenia
rzuciłem jakieś „do zobaczenia na szczycie”, usłyszałem
jakieś „nie będziemy tam na was długo czekać”.
Przy
schronisku „uzbroiliśmy” trepy, coś tam zjedliśmy i
podbudowani zastrzykiem energii zaczęliśmy podejście w stronę
Grzesia. Droga była bardzo dobra, więc szliśmy dość szybko.
Oczywiście w górach zawsze coś zachwyca, ja tym razem wpadłem w
zachwyt na widok lasu. Nie wiem dlaczego, czym on się różni od
lasu w okolicach kuźnic, mOka czy doliny roztoki, ale właśnie
tutaj poczułem się trochę jak mała dziewczynka która przed
chwilą wyszła z szafy.
Byłem prawie pewny że spotkam fauna, za nic natomiast nie spodziewałbym się że przepruje koło mnie po tym śniegu, rozpędzony rowerzysta. Góry potrafią zaskoczyć! Oczywiście to nie był koniec niespodzianek, prawdziwe zaskoczenie było jeszcze przed nami gdyż las zaczął się przerzedzać a w oddali malowała się biała otwarta przestrzeń.
Byłem prawie pewny że spotkam fauna, za nic natomiast nie spodziewałbym się że przepruje koło mnie po tym śniegu, rozpędzony rowerzysta. Góry potrafią zaskoczyć! Oczywiście to nie był koniec niespodzianek, prawdziwe zaskoczenie było jeszcze przed nami gdyż las zaczął się przerzedzać a w oddali malowała się biała otwarta przestrzeń.
Pierwszy
podmuch wiatru był jak strzał w pysk od dziewczyny z którą
właśnie pierwszy raz się kochasz. Jedno wielkie „WTF ? ? ?”.
Ale padł kolejny strzał i kolejny... Temperatura odczuwalna nagle
zamieniła się w wyrok skazujący na hipotermię, a ja dowiedziałem
się jak szybko człowiek może zdjąć plecak, wyciągnąć z niego
kurtkę, założyć ją, zapiąć i założyć plecak, gdy poczuje
nagły przypływ motywacji.
Ruszyliśmy
dalej, ale wcale nie było dużo lepiej. Wietrzysko wiało cały
czas, wyrywało kijki z rąk, zdzira dalej prała po pysku, dodatkowo
piorąc po twarzy białym piachem przesypującym się z jednej strony
stoku na drugą. Dźwięki jakie temu towarzyszyły przypominały
wszystkie możliwe rodzaje szumów i świstów, od pociągu
towarowego po czajnik na gazie. W końcu wyszliśmy na grań, tam
prawie zwiało mi czapkę z głowy, aż założyłem kaptur. Grześ
był już na wyciągnięcie ręki, był na nim krzyż, z kolei obok
nas klęcząca postać która wcale się nie modliła, próbowała po
prostu napić się czegoś, czy dodatkowo się doubierać. Potem
minęły nas jeszcze jakieś zawracające kobiety. W ogóle mnie o
nie zaskoczyło, sam nie pragnąłem już niczego innego tylko
wracać, ten wiar naprawdę aż bolał. Ostatnie metry były
najgorsze, co chwilę dostawialiśmy bocznym piaskiem w pysk. A gdy
wyszliśmy na szczyt walnęło z taką siłą że cofnęło mnie o
pół metra i wtedy jedno do mnie dotarło, że to już koniec
wędrówki!
Na
szczycie staliśmy może 15 minut. Miotało mną jak szmatą, a ja
próbowałem zrobić jakiekolwiek zdjęcie uważając żeby nie
wywiało mi z ręki telefonu. Waśnie w tym momencie spojrzałem na
ten krzyż i zacząłem się zastanawiać. Może jestem dokładnie w
tym miejscu w którym powinienem być, czy to nie jest pokuta na
którą zasłużyłem? jeszcze wczoraj widząc dokładnie jak mocno
będzie wiać imaginowałem sobie jakieś kozie wierchy i cuda na
kiju, a tu po wyjściu na Grzesia ucieknę i schowam się z powrotem
do lasku? Przypomniał mi się jeszcze ten cholerny cytat z Avatara:
„You've Been Dreaming. Now, It's Time to Wake Up!”. Popatrzyłem
się na Rakoń, wyglądał w tych warunkach jak by był na drugim
końcu świata. Może to jest właśnie ta góra która ma mnie
poniżyć, upokorzyć i nauczyć raz na całe życie jak mam
podchodzić do zagadnienia „wiatr w porywach do 80km/h”? A jeżeli
mam przyjmować taką lekcję to droga na Rakoń wydaje się być w
tym kontekście jednym z najbezpieczniejszych miejsc.
Skoro
idziemy dalej to przyszła pora na zmianę taktyki. Punkt pierwszy,
kominiarka, czapka, na to kask(żeby niczego z głowy nie zwiało),
punkt drugi – okulary, no i poszliśmy...
Najciekawsze
było to, że nie byliśmy sami. Alpiniści, skiturowcy, cała
mieszanka barwnych postaci również postanowiła wbrew jakiejkolwiek
logice przeć do przodu. Jedno było widoczne i zarazem nas łączyło,
każdy z nas walczył. Po jakiejś chwil przestały mnie już dziwić
zarówno chlastanie po pysku jak i inne nowe doznania a nawet zaczęło
mnie to bawić. To było trochę jak bym szedł na szczyt
przepychając się z młodszym bratem, który czasem na chwilę
odpuszcza po czym bierze rozpęd i wbiega na mnie z impetem drąc się
przy tym wniebogłosy. Każdy krok w tych warunkach był jak mały
sukces i jednocześnie przybliżał nas do celu.
Po
jakimś czasie zaobserwowałem też że wiatr robił fascynujące
rzeczy, potrafił porwać spod butów pękniętą skorupę śniegu i
strzelić nią w pysk osobę za mną. Pływające po całej grani
drobinki śniegu układały się w różne kształty i kompozycje
trochę jak fale na wzburzonym morzu. Na dodatek gadzina jedna co
chwilę chwilę wzbijała cały ten piach i formowała w trąbę
wysoką na kilka metrów która tańczyła sobie po stoku, by zaraz
zniknąć i powstać w innym miejscu. Żeby jeszcze tego było mało
tańczyły także cienie chmur, przemieszczając się po całym
masywie z naprawdę robiącą wrażenie prędkością.
O
nadmiaru tych wszystkich doznań trochę straciłem poczucie czasu,
lecz w połowie drogi na Rakoń spotkaliśmy wracających już, rano
poznanych kolegów którzy „nie będą czekać szczycie”. Okazało
się, że doszli na przełęcz pod Wołowcem gdzie wietrzysko
zaatakowało tak zdecydowanie, że uznali, że na szczyt trzeba było
by się czołgać. Nie zmartwiło nas to wcale, samo to w jakim
tempie Wołowiec zmieniał co chwilę swoje oblicze z góry, w
zakryte chmurą niewidoczne coś, było wystarczającym na ten dzień
argumentem, żeby go sobie odpuścić.
Po
kolejnej godzinie siłowania się z ciągle szarżującymi silami
natury znaleźliśmy się na tak, zdawało by się odległym czubku
„drugiego końca świata”. Wiało jeszcze bardziej, wyrywało
aparaty z ręki, ale nie było w tym już ani nic dziwnego ani
strasznego. Przy odpowiednio mocnym podmuchu można się było prawie
położyć:) Niestety nie było warunków na jakikolwiek odpoczynek
więc decyzja o powrocie została podjęta raczej szybko.
Droga
na Grzesia przebiegała już szybko i sprawnie. Wiatr był teraz po
naszej stronie i bardziej pomagał niż przeszkadzał, choć w
dalszym ciągu trzeba było uważać by nie dać się sponiewierać
przy gwałtowniejszych podmuchach. A gdy z powrotem weszliśmy w las
wszystko nagle ucichło, zrobiło się ciepło więc można było
wsadzić kurtkę z powrotem do plecaka, odpocząć a nawet coś
zjeść. Po pięciu minutach znowu rozpłynąłem się w uroku
zimowego lasu, strzepałem śnieg z plecaka i pełni satysfakcji z
podwójnego szczytowania wróciliśmy do rozmów tak przyjemnie
umilających długą drogę do zaparkowanego przy wejściu do doliny
samochodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz