Część pierwsza muszkieterów - tutaj
a druga jeszcze tutaj
Kroczymy po śniegu, który robi się coraz bardziej biały, podejrzanie
równy i prawdę mówiąc nudny. Nic się nie dzieję, czas chrupania dobiegł końca,
a ja czuję że robię się senny. Obojętnie mijamy kolejne rogatki kuszące Kozim Wierchem,
Szpiglasową i Kozią Przełęczą a z każdym krokiem coraz dosadniej zaczyna
docierać do mnie jeden fakt… To, że dochodzimy do schroniska wcale nie oznacza że
możemy liczyć na sen!!!
Było koło siódmej rano a schronisko wydawało się pozornie
uśpione, lecz pozory czasem mylą. Zdejmując raki starałem się nie narobić
hałasu, lecz i tak „mieszkańcy tarasu” wyczuli naszą obecność, i w pół śnie zaczęli
konwersację. Pamiętam, że któryś z nich wyrażał głęboki smutek z powodu
kończącego się alkoholu. Gdy stanąłem pod drzwiami wejściowymi, nie wiedziałem
co zastanę w środku, ale byłem pewny, że cokolwiek to będzie, zapamiętam to do
końca życia i nie pomyliłem się!
Pierwsze z czym musiałem się zmierzyć, to stężenie alkoholu w
powietrzu. Nie żebym był temu przeciwny, ale takich oparów to ja jeszcze nigdy nie poczułem.
Kolejnym wyzwaniem było, jak zrobić choć jeden krok żeby kogoś nie zdeptać. Ludzie
spali wszędzie: W korytarzach, na schodach, na podłogach, na parapetach, w toaletach,
w kabinach prysznicowych, na leżąco, na siedząco, umierająco… poukładani jak
klocki w tetrisie. Kompresja absolutna. Jedynie miejscami zamiast ludzi
zalegały stosy sprzętu i plecaków od podłogi do sufitu. Nie wiem jakim cudem
zachował się dla nas ostatni kawałek podłogi w korytarzu, ale był na tyle
ogromny, że można było rozwinąć na nim karimatę do połowy i posadzić dwie
osoby, trzeci kompan zajął miejsce na schodku.
Siedziałem i czułem jak bardzo wszystko jest mi obojętne, nie
chciałem nikogo budzić swoją obecnością, więc po prostu czekałem, dopadł mnie
marazm i trwało to ze trzy godziny. Na ścianie widniał ekran pokazujący
prognozę pogody oraz widok z kamerek internetowych… byłem tak nieprzytomny, że na
ten czas stało się to moją telewizją.
Koło 10:00 zaczęło się poruszenie… Ludziska zaczęli na nowo
wykazywać funkcje życiowe, coś mamrotać, przecierać oczy, a niektórzy nawet
zmieniali pozycję. Najbardziej przerąbane miały osoby z pełnymi pęcherzami, bo
Orla Perć, to bułka z masłem w porównaniu do przedostania się przez „korytarz ściśniętych
śpiących ludzi” do toalety, ale było to zabawne i widowiskowe:)
Proces wybudzania się postępował powoli a wraz z nim
następowała stopniowa redukcja populacji w schronisku i naprawdę nie da się
opisać jak wielką radość poczułem na widok pierwszego stołu wnoszonego na
stołówkę. Wkrótce udało nam się zająć miejsca naprzeciwko wnęki, zwalić rzeczy
na głęboki parapet i zacząć myśleć o jakiejś konsumpcji.
Uczucie sytości po takiej wycieczce wydawało się być czymś
tak zaskakującym, jak bym zapomniał że ono istnieje, ale był nowy rok i
wypadało by go mimo wszystko trochę uczcić. Więc korzystając z okazji, że i tak
nie nadawaliśmy się do jakiejkolwiek wyprawy górskiej, a znajdowaliśmy się w
najfajniejszym schronisku w tatrach wziąłem pusty termos, czekan i udałem się w
kierunku tafli jeziora.
Sądząc po spojrzeniach, nie do końca jasnym było po co ten
człowieczek tłucze czekanem w taflę jeziora...
Tymczasem ja ciosałem i ciosałem a termosik napełniał się formami lodu o nieregularnych kształtach. Wróciłem do stolika, z plecaka wydobyłem butelkę szkockiej whisky i nagle moje szaleństwo stało się dla wszystkich znacznie bardziej logiczne a po chwili smak whisky z lodem po tatrzańsku zaprowadził nad kubkami smakowymi monarchię absolutną.
Tymczasem ja ciosałem i ciosałem a termosik napełniał się formami lodu o nieregularnych kształtach. Wróciłem do stolika, z plecaka wydobyłem butelkę szkockiej whisky i nagle moje szaleństwo stało się dla wszystkich znacznie bardziej logiczne a po chwili smak whisky z lodem po tatrzańsku zaprowadził nad kubkami smakowymi monarchię absolutną.
Mijały godziny, bardzo przyjemne godziny. Chyba pierwszy raz
byłem w Tatrach i nie musiałem nigdzie pędzić. Najdłuższymi spacerami tego dnia
był spacer po lód, i seria wypadów na taras na papierosa, przy którym zawsze,
za każdym razem poznawałem co najmniej jedną nową osobę. Trwała by pewnie ta
sielanka może nawet w nieskończoność, jednak nie to było nam przeznaczone, bo wkrótce
przy naszym stole zaczęły obowiązywać zupełnie inne zasady!
PRAWO DŻUNGLI
Różne rzeczy ludzie potrafią mieć w swoich plecakach: wódkę,
prostownicę do włosów, nie zdziwiła by mnie nawet butelka płynu do chłodnic, lecz nasi
nowo poznani znajomi mięli ze sobą grę planszową a gdy ją rozłożyli przy naszym
stole zapanowały prawa dżungli. Siedzieliśmy czujni zwarci i gotowi kolejno
odkładając po karcie na stół, cały czas w pogotowiu, a gdy dwie karty na stole
się powtórzyły w ułamkach sekundy skakaliśmy sobie do gardeł jak dzikie
zwierzęta by złapać stojący na środku stołu drewniany totem. Nigdy wcześniej
nie grałem w tak agresywną grę. Była świetna, nie wiem ile kolejek
przegraliśmy, ale musiało być ich bardzo dużo. Pod koniec, ze zmęczenia widziałem
już trzy totemy i uparcie starałem się złapać ten w środku.
Niestety zmęczenie w końcu okazało się być silniejsze i to
nie jest tak że nie chciałem się bawić, tylko po trzydziestu sześciu godzinach
bez snu zasypiałem na siedząco, a to była 22:00 i impreza w schronisku zaczęła
się konkretnie rozkręcać. Sala była pełna, trunki na stołach, rumor był
nieprawdopodobny a do tego dwóch niezależnych gitarzystów z których każdy grał odmienny
repertuar wspieranych przez dwa chóry śpiewaków. Poziom natężenia dźwięków
sprawiał, że chwilami czułem się jak we wnętrzu betoniarki, ale i tak
zasypiałem na siedząco, a gdy towarzystwo poszło na spacer rozłożyłem karimatę
i zasnąłem.
W końcu na chwilę przebudził mnie widok człowieka zwisającego
na rękach z belki stropowej, a raczej próbującego ją całą przejść na samych rękach. Nie
wiem czy to się komuś udało, ale cała sala bardzo chciała żeby to zrobił, zasnąłem
znowu i to był błąd. Czułem, że coś nie gra, że jako jedyna śpiąca postać samym środku jądra tej
rozpętanej bałkanicy zbyt skupiałem na siebie uwagę. Gdzieś coś zasłyszałem o jakimś
czekanie przez sen…ale spałem zbyt mocno. Rano dowiedziałem się że gdzieś na sali
padła idea konkursu w rzucie czekanem XD
Obudziłem się rano, krajobraz wyglądał znacznie mniej
baśniowo jak ten z przed 24 godzin. Chyba po prostu było troszkę mniej ludzi,
bo nawet dało się przejść bez kicania do toalety. Oczywiście drzwi do suszarni
to zupełnie inna bajka, ale komu zaszkodzi odrobina porannej gimnastyki…
Po śniadaniu zebraliśmy klamoty, ubraliśmy raki i udaliśmy
się w dół dolinką w stronę Palenicy… Nie mogliśmy dłużej zostać bo doskonale zdawaliśmy
sobie sprawę czym by się to skończyło!
Część pierwsza muszkieterów - tutaj
a druga jeszcze tutaj
Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:)
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca
Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:)
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz