niedziela, 31 lipca 2016

Orla Perć na rzęsach, czyli Próba generalna końca świata – CZ2


Początek historii tutaj

      Po całym dniu pracy i nocy dreptania przez góry można przyjąć, że liczenie owiec jest jedynym zajęciem jakie przychodzi człowiekowi do głowy. Można ewentualnie iść do schroniska na piwo, albo podjąć wyzwanie, zejść na sam dół, i spróbować dojechać do domu nie zasypiając za kółkiem. My oczywiście skorzystaliśmy z czwartej opcji, której naprawdę nie życzę nawet wrogom.


Wschód słońca zawsze daje nową nadzieje, pobudza do działania, dodaje energii i jest wizualnym dziełem sztuki. Dzięki niemu na chwilkę zapomnieliśmy o torturującym nas zmęczeniu, porobiliśmy trochę zdjęć, z Zawratu wynurzył się Albert, który na wstępie zapowiedział, że jest wyrypany po nocnym łojeniu najsłynniejszej przełęczy w Polsce, ale gdzieś w jego oczach widać było, ten charakterystyczny błysk szaleńca, który idzie dalej, nawet gdy wszyscy już dawno padli na ryj. Droga na Kozią była bardzo przyjemna, to chyba mój ulubiony fragment Orlej… przynajmniej wśród tych jakie znałem. Bo jeszcze nigdy z różnych względów nie udało mi się przejść całości. Zawsze albo lód, albo deszcz, albo noc… coś było tym pretekstem do schodzenia, ale wtedy byłem pewny, że to są już bardzo poważne argumenty. Tak naprawdę nie wiele pamiętam z tego fragmentu, po prostu szedłem i cieszyłem się z powietrza pod sobą. Chyba miałem jeszcze siłę, choć może to był tylko skutek pompowanej adrenaliny. Tak czy siak było dobrze, wrun jak marzenie, drabinka lekko chwiejąca się jak postacie wychodzące z Zakopiańskich klubów zaledwie kilka godzin temu. Pamiętam, że zaczęło mnie boleć lewe kolano, i nauczyłem się wychodzić i schodzić bardziej lewym. W końcu dość już zmęczony styrmaniem się na kolejny, a potem kolejny przedwierzchołek dotarliśmy na kozi wierch.













Słońce operowało już niemiłosiernie, co potęgowało tylko poziom niewyspania. Zatrzymaliśmy się na chwilę próbując porobić jakieś zdjęcia, czy uzupełnić płyny/kalorie. Ale to był ten moment w naszej wycieczce w którym po 15 minutach odpoczynku czuliśmy się 10 razy bardziej nieżywi niż podczas marszu. Organizm zaczynał zasypiać na siedząco i lepiej było go do tego nie prowokować. Trochę mimo wszystko tam posiedzieliśmy, głównie z obawy o kolano…ale sam nie wiem czy to był znowu bardziej argument czy wymówka. Potem nad Gąsienicową i Zawratem zaczął krążyć helikopter, zły to był znak, nie mniej jednak nie podejrzewaliśmy, że aż tak bardzo zły(wypadek śmiertelny). W końcu ruszyliśmy dalej.

Żleb Kulczyńskiego, moje „ukochane” miejsce w tatrach, zawsze mnie czymś zaskakuje. Byłem tam dwa razy i raz spływał nim potok, drugi raz zamienił się w lodową zjeżdżalnie. Gdy tam dotarliśmy poznałem trzecią stronę jego figlarnej natury. Był tak sypki, że co trzecia skała, której się chwytałem zostawała mi w rękach, nie mrowiąc o tych które wyjeżdżały mi z pod buta. Ogólnie jako jedna z nielicznych osób miałem kask na głowie, więc starałem się jak mogłem nie pisać nikomu nekrologu, ale teraz napiszę, jasno i wyraźnie: Ludzie, noście kurwa kaski! Bo to też nie jest tak, że jak bym zrzucił komuś kamień na głowę to miałbym wyrzuty sumienia. To nie Krupówki, tylko Orla Perć, ma fragmenty bardziej lub mniej sypki i kruche. Co więcej jest szlakiem bardzo uczęszczanym i sam dostałem kilka razy kamieniem tego dnia także w głowę co widać na moim kasku. Więc zakładam, że osoby idące bez kasku, albo się z tym liczą i biorą kamień na klatę, albo są idiotami. Koniec dygresji.

W tym żlebie troszkę mi zeszło, głównie na szukaniu czegokolwiek stabilnego, z czym się nie spierdzielę na dół, i w sumie nawet się udawało, niestety w tym samym momencie czas płynął nieubłagalnie. Kominek na pierwszy granat poszedł jeszcze dość gładko, ale z każdym kolejnym kwadransem opad formy był już zauważalny. Zatrzymaliśmy się na mecie Granatowych zawodów, gdzie próbowałem jakoś odżyć. Jedzenie, picie, papierosy… nic już nie pomagało. 




       Z jednej strony czułem taką satysfakcję, że na horyzoncie widać koniec Orlej, z drugiej strony dystans jaki mięliśmy jeszcze do pokonania był dla mnie absolutnie nie do zaakceptowania. Było już koło południa, a za mną 31 godzin na nogach, z czego 13,5 godziny na szlaku. Tu już zaczęła buntować się psychika, żebrała o sen jak napalona nimfomanka o kolejny orgazm. Po czym nagle ruszyliśmy i wszystko ucichło, zobojętniało, chyba nie miałem już siły myśleć. Powoli przechodziłem kolejne łańcuchy a jedyną myślą oraz filozofią jaką potrafiłem stworzyć było, „zrób jeszcze kilka kroków i niech tego cholerstwa ubywa”. Ubywało, ale bardzo powoli. Łańcuchy nie miały końca, a za nimi były kolejne. Ilość ludzi na szlaku była już dość znaczna, co dodatkowo utrudniało poruszanie się, a słońce nie odpuszczało ani na chwilę. Tak z ciekawości chyba muszę się tam kiedyś przejść, bo ten szlak może być naprawdę piękny i ciekawy, jeśli idąc nim nie zasypia się na stojąco. Co jakiś czas widać było kolejne turniczki, a gdy się je przeszło lub trawersowało pojawiały się następne. Wracając do kolana, oszczędzając to prawe, zaczęło mnie również boleć lewe, ale postanowiłem dalej pozostać przy eksploatowaniu głównie jednego. Po półtorej godziny mięliśmy już z Albertem naprawdę poważne przekonanie, że już zbliżamy się do Krzyżnego. W praktyce okazało się, że to mniej więcej połowa drogi. Brzmiało to dla mnie jak jakiś koszmarny dowcip, ale w sumie miała być wyrypa, to jest. I to jaka. Dalszej części drogi do Krzyżnego w sumie nie pamiętam. Pamiętam, że zrobiliśmy kilka postojów żeby puścić dymka, chyba na pobudzenie, czy jakoś tak. Ogólnie to trudno było myśleć racjonalnie, a może nawet w ogóle myśleć.




Krzyżne zapamiętałem jako taką łączkę idealną do spania. Nie zwracałem uwagi na góry czy tłumy ludzi… powoli zaczynałem zamiast trawy widzieć już tylko zielone leżaki. Nawet kamienie wydawały się jakieś podejrzanie miękkie i wygodne. Usiadłem na chwilę, i starałem się nie zamykać oczu. To niesamowite jak wielkie wyzwania sprowadzają się czasem do małych z pozoru prostych rzeczy. Po chwili walki ze snem, ruszyliśmy piargiem w dół i znowu odcięcie, zobojętnianie marsz w dół w kolejną niekończącą się historie. Zawsze próbowałem zilustrować jakoś sobie definicje nieskończoności, patrzyłem w gwiazdy, szukałem absolutu, tymczasem zrozumienie czym jest nieskończoność przyszło do mnie właśnie na powrozie z Krzyżnego do murowańca. To było niesamowite, w połowie drogi włączył mi się tryb zombie. Krocząc przez nieskończoną dolinę mięciutkich pluszowych materacy w kształcie piargów robiąc kilkadziesiąt kroków do przodu miałem wrażenie, że się cofam. Nie wiem na czym polega ten fenomen. Tak czy siak co kilka minut miałem głęboką potrzebę zatrzymania się oparcia na kijkach i wzięcia kilka głębszych… oddechów. Pierwszy raz w życiu jakiś chłopak przechodząc obok mnie zatrzymał się i zapytał czy wszystko w porządku. Wtedy zrozumiałem, że mój wygląd nie może zbytnio odbiegać od samopoczucia. No i tak w rytmie, 100 metrów, 10 głębszych oddechów doczłapałem jakoś do Murowańca, nie wiem ile to trwało, dla mnie kilka wieczności. Po dotarciu do schroniska odkręciłem kran i zalałem pałę lodowatą wodą i pomogło.

Na jakieś piętnaście minut.

Nie obijając się zanadto kontynuowaliśmy nasz spacer na rzęsach w stronę zakopanego. Gdy doszliśmy do przełęczy miedzy kopami, zaczęły się małe negocjacje którędy idziemy, gdzie oczywiście padło na Jaworzynkę. Potem padły jakieś dziwne postulaty, że mamy już nie robić przerw i dojść w godzinę na dół. Co za potwornie rudy pomysł. W sumie to tego jeszcze nie pisałem, ale moje stopy przypominały już w tym momencie coś na kształt bombolady i od kilku godzin każdy kolejny krok był cholernie bolesny. Tak wiec troszkę się wkurwiłem, i zaakceptowałem wyzwanie, dodając do tego, warunek „ale Ty idziesz za mną i nie odstępujesz mnie na krok”. W ramach manifestacji złości która mnie dopadła, podkręciłem troszkę tempo, wyprzedziłem wszystkich ludków jacy się po drodze napatoczyli i 43 minuty później siedzieliśmy już w Kuźnicach na ławce czekając na Alberta. Nie wiem skąd wziąłem jeszcze siłę na takie dokręcenie śruby. Wydaje mi się, że to efekt czystej złośliwości, w odpowiedzi na rudą prowokację.

Podsumowując wycieczkę, pragnę zaznaczyć, że pomysł jest raczej głupi i generalnie nie polecam go nikomu.
38 godzin bez snu
20,5 godziny na szlaku
24,3 km w poziomie
2148 metrów przewyższenia
Ale ogólnie fajna impreza. Orlą Perć i tą wariację na jej temat uznaję za zaliczoną. Czy można ją jeszcze bardziej utrudnić? Pewnie można… Ostatnio czytałem o wariacji Orla+Rysy w jeden dzień, można by też spróbować ją zrobić od Ciemniaka, albo w dwie strony… Można wszystko, ale po co!

Zamiast tworzyć kolejne kombinacje chodzenia po kilkunastu pagórkach w jeden dzień, można przecież znaleźć jedną naprawdę dużą górę i na nią wejść. Co prawda najbliższa taka góra leży jakieś 900km stąd, ale czy to jest powód, pretekst, czy argument?

A po co była ta cała wyrypa? Chciałem sprawdzić gdzie leży dzisiaj moja granica wytrzymałości i jak zachowuję się mój organizm w warunkach skrajnych. Ta wycieczka pokazała mi kilka rzeczy, dzięki niej lepiej poznałem siebie, a właśnie tej wiedzy potrzebowałem przed kolejnym wyjazdem który właśnie planuje. Jeszcze nie wiem gdzie dokładnie, ale ostatnio chodził za mną pomysł na: włoskie naleśniki z podwójną Marmoladą.

A o co na temat tej wyprawy sądzą moje buty.


One też są zdanie, że jest to koniec pewnej epoki. Dla nich chyba ostatniej.

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

sobota, 30 lipca 2016

Próba generalna końca świata – CZ1: Czołówki na grani.


"Góry są jak lustra - widzisz w nich samego siebie, takiego jakim jesteś."

Pewna epoka dobiega końca, to się czuje. Wschodzące słońce nad tatrami wydaje się coraz bardziej znajome. Ciemności na grani zamiast przerażać, dają się coraz bardziej oswajać. Ponad głowami niebo próbuje bezustannie odzwierciedlić swym gwiezdnym majestatem pojecie nieskończoności, lecz człowiek zaczyna silą rzeczy przywykać do tego otoczenia, jakby stawało się ono jego naturalnym środowiskiem. Wtedy w głowie każdego miłośnika przygody pojawia się pomysł, aby pójść jeszcze dalej.

        Co znaczy dalej?

Dla mnie dalej oznacza Austrie, Włochy, Francje, Szwajcarie oraz troszkę Niemcy, czyli w skrócie Alpy. Kiedyś jeździłem tam na nartach i od jakiegoś czasu marzyłem żeby tam wrócić, i zmierzyć się z jakimś kilkutysięcznym granitowym, czy dolomitowym potworem. Niestety brakowało wszystkiego: zasobów finansowych, doświadczenia, kondycji, partnera, odwagi i przede wszystkim wiary, że to nie jest jak wyprawa w kosmos.

        W tym roku jest inaczej. 

Przyszedł ten moment, że czuje że mogę, wiem, że się da, mam wszystko czego potrzebuję. Nie będzie żadnego „za rok”, „później” ani „innym razem”. Przynajmniej taką snułem nadzieję, gdy nagle, praktycznie siedząc już jednym pośladkiem na walizkach zorientowałem się, że brakuje mi jeszcze jednej małej pierdoły… bez której nigdzie się stąd nie ruszę i po którą trzeba będzie niestety zgiąć kark do samej ziemi. Brakuje mi takiej wyrypy totalnej, sprawdzianu wytrzymałości, testu dla działania psychiki daleko poza strefą komfortu, czyli takiej próby generalnej końca świata w połączeniu z klasówką z WF-u w terenie wysokogórskim. Jako że stworzenie testów warunków skrajnych wymaga warunków skrajnych, trzeba było się troszkę nakombinować żeby je sobie odpowiednio przygotować.

  Okno pogodowe wypadało idealnie w sobotę, a w piątek, moja aktywność zaczęła się jak zwykle o piątej rano. Zwykle gdy wracam po całym dniu, wykonuje kilka telefonów, domykam naglące tematy i ląduje w wyrku około 22:00 zasypiając jak kamień w nie całe dwie minuty. Zatem, żeby nie być zanadto wypoczętym i nie mieć za dużo energii(co to za wyrypa gdy się jest wyspanym), po pracy spakowaliśmy plecaki, zakupili jakiś prowiant i ruszyliśmy w kierunku zakopanego. O 22:30 wyruszyliśmy z Kuźnic w kierunku Kasprowego. Noc była spokojna, szlaki puste, a resztki zapasów energii spożytkowaliśmy na gaworzenie o przyziemnych sprawach, tocząc się powoli na górę o dziwo w dość szybkim tempie. Gdzieś w oddali co jakiś czas widać było stację kolejki, czyli nasz pierwszy nazwijmy to szczyt, tam odsapniemy po rozgrzewce i oddamy hołd znanym z Facebooka „zdobywcom kosprowego”. 

Na szczycie wylądowaliśmy gdzieś koło pierwszej, wokół stacji meteo jak i na okolicznych skałach spotykaliśmy kolejne gromady świecących ogników. Było dość wietrznie, wiec postanowiliśmy choć na chwilę wykorzystać stację kolejki to była ostatnia szansa na solidny betonowy wiatrochron. Gdzieś kilkanaście godzin wcześniej padł pomysł, czy by tam się nie zdrzemnąć, ale to miał być wyryp i nie należało go sobie ułatwiać. Po pięciu minutach siedzenia zimno zaczęło nam trochę doskwierać, więc korzystając z łaskawości bezchmurnego nieba i prawie pełnego księżyca zgasiliśmy czołówki ruszając w stronę Broad Peaku.

  Plan obejmował wejście na Świnice na krótko przed wschodem słońca, niestety pomimo braku snu, ogólnego zmęczenia po całym tygodniu, szło nam się jeszcze zaskakująco szybko i sprawnie. W dole poniżej przełęczy świnickiej zauważyliśmy kolejne dwie czołówki ochoczo machające w naszą stronę. Nie czekaliśmy na nich, choć byłem prawie pewny, że jeszcze się spotkamy. Na szczycie zameldowaliśmy się w 2 godziny przed wschodem, wiec nie pozostało nam nic innego jak cisnąć dalej w kierunku Zawratu. Nigdy nie planowałem, robienie tego odcinka nocą, ale miało być trudno, to dlaczego nie… W sumie szło się przyjemnie, w porównaniu do demonicznych wyobrażeń jakie snułem na temat takiego przejścia. Łańcuch gonił łańcuch, ale gdzieś tam pozostawały jeszcze zapasy energii, żeby porozmyślać. Ogólnie z perspektywy dwóch tysięcy metrów, podczas drapania się w górę i w dół, życie oraz występujące w nim zawirowania wydaje się zaskakująco odległe. Do głowy wpadają różne słowa, sytuacje, wydarzenia, zdania niewypowiedziane, wykrzyczane i te usłyszane, jak by ktoś rzucał w ciebie puzzlami w całkowicie przypadkowej kolejności. Z rozważań dwa razy wyrwały mnie spadające gwiazdy. Muszę przyznać, że za każdym razem gdy pomyślałem życzenie drugą myślą było „Nie chciałbym mieć tak przejebanie trudnej pracy, jak one.” Potem zaczęło robić się granatowo a droga zaczęła opadać zdecydowanie w dół. W okolicach godziny czwartej, albo gdzieś miedzy czwartą a piątą stanęliśmy na Zawracie.





Pierwsze pytanie jakie przyszło mi do głowy to gdzie się podziali mieszkańcy Zawratu?


        Chodzi mi o te chrapiące i brodate zawiniątka przykryte folią NRC, które gdy ostatnio tu spotkałem, sprawdzałem czy jeszcze żyją. Była to jesień, dość poważny przymrozek a ja wierzyłem jeszcze, że taki biwak musi być awaryjny…to było dawno.



      Ach właśnie, bo o tym jeszcze nie wspominałem. Około godziny 6:00 miał tu do nas dołączyć, tajemniczy nieznajomy, brat-kolegi, o pseudonimie operacyjnym, jak i imieniu Albert. Niestety nie mogliśmy z nim nawiązać łączności a czasu do 6:00 było jeszcze sporo. Po dziesięciu minutach chłód dawał się już dobrze we znaki, więc ruszyliśmy się w kierunku Kozich czubów by zasiąść w loży VIP i pooglądać wschód słońca w technologii 4K Ultra HD. Jak już tu przez tę noc nas poniosło, to czemu nie? Wyskrobaliśmy się kilkadziesiąt metrów wyżej i oczywiście znaleźliśmy nie tylko loże, ale i kolejnych miłośników braku snu. Nie wiem co mnie bardziej rozbawiało. To, że oni muszą być równie nieuleczalnie chorzy jak my? To, że oni istnieją naprawdę, a co więcej właśnie tu są? To że się z nimi dobrze gada? To, że gdybym się na chwilę położył, zasypiając na nowo zdefiniowałbym pojęcie nanosekundy? NIE! 

Najbardziej rozbawiało mnie, że nie spałem już od dwudziestu czterech godzin, a ten dzień, jak i Orla Perć dopiero/właśnie się zaczynają:)







Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca