Ta wycieczka to była dosłownie randka
w ciemno. Nie wiedziałem jak wygląda ta góra, ani nie znałem
trudności jakie możemy spotkać na trasie i choć pisanie o
trudnościach w lecie na szlaku turystycznym może wywołać czyjś
uśmiech na twarzy, wiedz, że zabrałem na ten spacerek cholernie
ambitną, charakterną, bojowo nastawioną i walczącą samego końca
wojowniczkę która góry widuje tylko na zdjęciach. Powinienem był
sprawdzić tą trasę. Zamiast tego wyszedłem z działającego
częściej w teorii, niż w praktyce założenia „najwyżej
zawrócimy”, zapakowałem dwa plecaki przydatnych zabawek, oddałem
trochę ryzyka w ręce bankierów, zahaczyłem o kantor, zatankowałem
samochód i ochoczo ruszyłem w kierunku Słowacji by zaspokoić
rozgorzałą we mnie ciekawość.
A może tak naprawdę nie sprawdziłem
trasy, żeby nie psuć sobie zabawy? Wyszedłbym wtedy na
nieodpowiedzialnego drania... nie na pewno tak nie było, ani
trochę... wcale, NIE!!! :)
Początek drogi wiedzie bardzo łagodnie
nachyloną doliną Białej wody Kieżmarskiej. Pogoda była
prześliczna a towarzyszka zacnie dotrzymywała kroku. Spacer długą
zalesioną doliną, choć przyjemny, bywa średnio emocjonujący,
więc człowiek ma dużo czasu na zastanawianie się, niczym w
„świątyni dumania”.
Nieuczesana myśl numer jeden: Jaka to
przyjemna droga! Gdzieś ponad koronami drzew słońce operuje jak
szalone, a my cały czas idziemy sobie w cieniu napawając się
zapachem lasu. Droga wznosi się łagodnie dając sto procent
przyjemności, zero zmęczenia. A skoro tak jest to dlaczego prawie
nie ma tu ludzi? Jestem prawie pewien, że właśnie w tej chwili
gdzieś na drodze do gąsienicowej, słońce pacyfikuje sunące
tabuny turystów walczących z dużo ostrzejszym podejściem,
kończącą się wodą i pytaniami zmęczonych dzieci „jak daleko
jeszcze do schroniska?”. A tu cisza spokój las i cień! Dlaczego?
Może po prostu Ta kieżmarska dolina jest brzydsza i dlatego nawet w
środku sezonu nikt tu nie chce chodzić? Dojdziemy to się
przekonamy...
Nieuczesana myśl numer dwa: Dlaczego,
kurna DLACZEGO szlak do Morskiego Oka nie mógł zostać poprowadzony
z podobnych, równiutko ułożonych, przyjemnych stopom kamyczków??
Terenówka minęła nas przed chwilą? Minęła! Jaki inny środek
transportu „musi” dojeżdżać do schroniska??
Po jakimś czasie świątynia dumania
zaczęła się przerzedzać i a naszym oczom ukazała się potęga
majestatu kieżmarskich szczytów! Wszystko co nowe, robi trzy razy
większe wrażenie. W drodze do schroniska, kilkanaście razy miałem
ochotę zasiąść i po prostu smakować ten krajobraz jak
niekończącą się rurkę z bitą śmietaną. Z drugiej strony
zdałem sobie sprawę jak potworny przyjdzie mi robić rachunek
sumienia, za te lata dreptania „w miejscu” wciąż po tych samych
szlakach.
Zachwyt trwał, pod schroniskiem
zrobiliśmy sobie chwile przerwy i choć pod wpływem kobiecych i
górskich uroków nogi potrafią zmięknąć, ruszyliśmy w kierunku
Doliny Jagnięcej. W tym momencie śmiało można powiedzieć, że
zaczynają się schody. Dolina Jagnięca zaczyna się dużo wyżej,
więc aby się do niej dostać trzeba się skrobnąć na uskok,
porównywalnej wielkości jak z rodzimej doliny roztoki do doliny
pięciu stawów polskich. Ale takie strome podejścia mają
niewątpliwe plusy, po pierwsze szybko nabieramy wysokości, po
drugie, zawsze można się na chwile zatrzymać, wyrównać oddech, i
napawać się urokami kolejno: z prawej strony grani Kozich Wierchów
w wersji Kieżmarskiej z lewej wznoszącej się nad Zielonym Stawem
Jastrzębiej Turni. Na mnie większe wrażenie robiła wtedy opcja
nr2..aż naszły mnie pokusy poszukania jednej z tych ścieżek o
której wiedzą tylko wspinacze, kozice, przewodnicy i górscy
renegaci:)
Natomiast Dolina Jagnięca to jest
czysty surowy krajobraz skalnego pustkowia. Z jednej strony porywa z
drugiej strony budzi szacunek. Co jakiś czas głuchą ciszę
przerywa krzyk Tych odważniejszych, którzy postanowili rzucić
górom wyzwanie w o wiele bardziej ambitny sposób. Góry też
przestały zachowywać ciszę co chwilę wydając z siebie głuche
okrzyki spadających z impetem i rozłupujących się skał... Te
odgłosy nie należą do przyjemnych, ale trwają.
Szliśmy dalej wzdłuż dna doliny
mijając kolejno Czerwony oraz Modry staw a naszym oczom w końcu
coraz wyraźniej ukazywał się cel naszej wycieczki. Słońce
operowało już z pełnym impetem, więc gdzieś po drodze
zaliczyliśmy krótką przerwę i mały kryzys u towarzyszki, ale
charakterna z niej babka, więc swym uporem i ambicją rozszarpała
biedny kryzys na strzępy! W drodze do podejścia na Kołowy Przychód
mieliśmy do pokonania dość sporej wielkości pole śnieżne, co
było dla mnie sporym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę że była to
połowa lipca, ale nie było tam ani szczególnie stromo czy
niestabilnie. W końcowym etapie drogi na przełęcz trzeba wbić się
na grań po okutych „górską biżuterią” skałach, i przyznam
się bez bicia, że dalsza droga stała pod dość sporym znakiem
zapytania ze względu na całkowity brak obycia z pokonywaniem takich
trudności przez mą towarzyszkę, ale byłem troszkę zmęczony
upałem i przez nieuwagę zadałem najgłupsze pytania jakie mogłem
zadać:) „Czy dajesz radę?” Ambicja i upór jak to usłyszały z
wściekłości o mało nie dostały ślinotoku po czym rzuciły się
wpadając niczym wygłodniałe tygrysy i rozpętując chemiczne
piekło. Gwałtowne skoki adrenaliny podbijały do granic absurdu
poziom siły i odwagi, aż absurd stał się rzeczywistością i
rozpoczął się proces nazywany potocznie w literaturze „szałem
berserkera”.
Nie spotkałem się w życiu z
przypadkiem, żeby Ktokolwiek tak bardzo walczył, tak mocno zaciskał
zęby i w ogóle nie marudził. Miałem wrażenie, że nawet skalne golemy nie były by w stanie jej zawrócić w ten dzień. Dalsza droga na szczyt, łączy w
sobie wszystkie elementy tego co ludziom sprawia problemy. Jest
stromo, jest ekspozycja, miejscami jakiś wąskie przejście z
widokiem na „o k***a jak tu wysoko!!”, jakaś płyta, kominek,
nawet niezabezpieczona ryska też jest tam obecna. Poza tym ten „plac
zabaw” jest dość spory, to nie jest jakaś Szpiglasowa przełęcz,
gdzie gdzie mamy jakieś 30m łańcucha i koniec zabawy, tylko po
wbiciu na przełęcz wskakujemy na północną stronę grani i gramy
dalej. Tak szczerze, to myślę, że pod względem trudności to
nawet nie jest Zawrat a takie mini „Granaciki żlebiczkiem
Kulczyńskiego”, ale przyjemne, i oczywiście widokowo palce lizać!
Muszę przyznać że pomimo moich
szczerych i nie ukrywam, rosnących wątpliwości i przeszkód, nie
zauważyłem u mojej towarzyszki problemów czy potknięć więc
kilkadziesiąt minut później, około godziny 13:00 zameldowaliśmy
się na szczycie! Nie za bardzo wiedzieliśmy z której strony
usiąść, bo z jednej strony mięliśmy panoramę na Ganek, Wysoką,
Rysy a nawet Krywań z drugiej strony na Kieżmarskie szczyty,
Łomnicę, i z tej perspektywy karłowato wyglądającą Jastrzębią
Turnie i wręcz bardzo okazały Kołowy Szczyt. Wybraliśmy opcję
drugą, aczkolwiek nadrabiając potem dreptaniem wokół szczytu i
strzelaniem fotek.
Droga w dół była oczywiście
znacznie bardziej wymagająca, co wnoszę po wyrazie twarzy i
nieustającej koncentracji mojej koleżanki. W pewnym momencie przy
zejściu kominkiem padło nawet pytanie: „Marcin, co ja mam teraz
zrobić?”, które często wśród turystów bywa używane zamiennie
z takimi pytaniami jak: „co ja tu k***a robię?” lub „jaki jest
numer do TOPR?” a oznacza w wolnym tłumaczeniu, że komuś kończy
się psychika i zaczyna godzić się z myślą że następny krok
może być jego ostatnim. Sam zadawałem dwa pierwsze pytania w tym
roku, zeskrobując się z zimą z wierzchołka Świnicy. Uważam, że
strach w górach jest bardzo zdrowym objawem. Rzuciłem żartobliwie
w odpowiedzi, „Trzymać się mocno i schodzić w dół podziwiając
widoki”. Tak działa ludzka psychika, najpierw strach ma wielkie
oczy, po czym idzie jak po maśle. Chwilę później ja zostałem
wywalony ze strefy komfortu bo nie wiedziałem co się dzieje gdy
łańcuch wydawał mi się podejrzanie luźny... Okazało się że
jest nieprzymocowany z dołu.
Potem już tylko droga w dół, umilana
co jakiś czas możliwością obserwowania gromadek bardzo oswojonych
a nawet powiedziałbym podejrzanie zainteresowanych naszą obecnością
kozic. Jedna z nich zademonstrowała nam swoją osobistą tatrzańską
interpretację popularnego w pewnych środowiskach programu „gwiazdy
tańczą na lodzie” na wspomnianym wcześniej płacie śniegu i
cholernie mi szkoda, że nie zdążyłem tego nagrać, bo z całą
pewnością cała widownia była pod sporym wrażeniem.
Kończąc relację, chciałbym
serdecznie polecić tą wycieczkę, bo naprawdę jest na co
popatrzyć. Do schroniska droga jest trzy razy przyjemniejsza i sześć
razy mniej wymagająca niż styrmanie się przez przełęcz między
kopami do hali gąsienicowej i dalej do stawu, tę opcje polecę
mojej mamie dla która po wyjściu na drugie piętro musi stanąć i
wyregulować oddech. Jak ktoś wytrzyma pół godzinki schodków,
dostanie w nagrodę przepiękny widok na doliną jagnięcą i
możliwość zachwycania się krajobrazem skalistego pustkowia. Samo
wejście na szczyt to już jest kwintesencja przyjemności, ale tu
już każdy musi sobie odpowiedzieć, czy leży to w zasięgu jego
możliwości. I pamiętajcie, to co najważniejsze, do wyrycia raz na
zawsze, NIGDY, POD ŻADNYM POZOREM nie pytać żadnego ambitnego
uparciuszka „Czy dajesz radę??” !!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz