"Na
wysoką wchodzę górę, na najwyższy idę szczyt, ze mną chodź miła, ze mną
chodź..." rozbrzmiewało z ust pewnego bluesowego klasyka. Nie jestem
przekonany, czy miał na myśli romantyczny spacer, czy wyrypę w stylu
ultramaratońskim. Prawda zapewne zawsze leży gdzieś po środku, ale miła nie miała czasu, ani na jedno, ani na drugie, tonąc w gąszczu drobiazgów dnia codziennego, aż pewnego dnia sama do mnie przyszła i zaproponowała wycieczkę w
Tatry.
Niestety,
że zależało mi jak cholera na wczesnym wyjściu na szlak, aby było jeszcze w
miarę pusto, cicho i spokojnie, a i trasa do krótkich nie należała. Spór na
szczęście był krótki, sen, jak zwykle bywa niewiele dłuższy i tak w okolicy godziny 6:00 znaleźliśmy się na parkingu w Palenicy.
Deptak
spacerowo-dyskusyjny był o dziwo przyjemną częścią wycieczki z dwóch powodów.
Po pierwsze, skupialiśmy się bardziej na dyskusji, niż na łojeniu i kręceniu
dobrych czasów. Po drugie poszedłem po rozum do głowy, a on kazał mi mieć
głęboko w dupie panującą modę na ważenie każdego plasterka szynki w kanapce,
zmienianie sznurówek w bucie na lżejsze, czy wypruwanie zamków ze śpiwora aby
zredukować masę o 50 gram. I to nie koniec szaleństwa, zabrałem ze sobą
specjalną, drugą parę ultra wygodnych sportowych adidasów z podeszwą tak
miękką, jak nasze nogi gdy wracaliśmy do samochodu 14 godzin później. Tu każdy
sam musi sobie odpowiedzieć czy warto zwiększyć masę plecaka o 500g aby nie
katować stóp w pancernych butach przez 15 km. Moim zdaniem warto!
8:00,
Morskie Oko, cisza, spokój...śniadanie. Może było nas tam w sumie 15 osób, z
czego większość miała raczej nastrój wybitnie artystyczny i planowała zabrać
się za Rysowanie. My planowaliśmy jednak nieco większą wyrypę.
Po przebraniu butów na adekwatne do warunków, zaczarowani widokiem kurczącego się
w dole mOka i otaczających go granitowych kolegów w blasku porannego słońca,
wynurzyliśmy się z Doliny Rybiego Potoku, i nastąpiła całkowita zmiana klimatu.
Dolina za Mnichem jest to kolejne miejsce w tatrach na które
"poleciałem", jak dziki bóbr na nowo poznaną rzekę. Wydaje mi się, że
działa na mnie pejzaż skalistego pustkowia, otoczenie stało się bardziej surowe,
sielanka się skończyła. Przed oczami stanęła mi droga na Jagnięcy Szczyt,
skojarzenie jak najbardziej na miejscu. To jest ten urok małych, bardzo wysoko
położonych tatrzańskich dolinek...
Okrążaliśmy
szpiczastego ulubieńca wszystkich tatrzańskich przewodników, a on z minuty na
minutę robił się coraz mniej szpiczasty. W pewnym momencie zaczął wyglądać
równie przerażająco jak południowa ściana Giewontu. Aż kusiło, żeby podejść jeszcze trochę bliżej, potem jeszcze kawałeczek. Ścieżka do podstawy ściany była
nie mniej wyraźna co szlak którym szliśmy, ale jak uczy historia, skończyło by
się to zabawą w "chodźmy do momentu w którym napotkamy jakieś trudności,
zrobimy rekonesans, zobaczymy jak ta droga wygląda, czy jest obita i jak gęsto,
ile szpeju trzeba na nią zabrać, strzelimy foty i zawrócimy", lub
mandatem:P Niestety takie zabawy to pod mnichem trzeba by chyba uprawiać w
lecie, o 4:00 jeszcze przy wschodzie słońca... bo od 9:00 góra jest bezustannie
szturmowana przez przewodników i wyznawców. Ponadto idąc dalej ku naszemu
zdziwieniu Mnich zaczął nam się rozdwajać, jak ilość palców pokazywanych przez
kolegę przy trzeciej flaszce... Ale to nie był ani efekt upojenia alkoholowego, ani choroba wysokościowa. Powyżej opisane zjawisko jest jeszcze
groźniejsze dla zdrowia i życia a informacje o nim możecie znaleźć pod hasłem Ciemnosmreczyńska Turnia.
Postanowiliśmy
zatem nie zmieniać kierunku naszej wycieczki i skrobać się dalej w górę w
kierunku Wrót Chałbińskiego. Oczywiście zaczęło kropić, tak, żeby ilość
sielanki i mocnych wrażeń była na śliskich kamieniach utrzymana w odpowiednich
proporcjach. Robiło się coraz stromiej, ale na początku szło się bardzo
przyjemnie. Zapewne "za przyjemnie", bo mżawka zamieniła się w
połowie szczytowania w całkiem rzęsisty deszcz, a droga też robiła się coraz
mniej stabilna. Było stromo, a miejsce śliskiej, ale w miarę bezpiecznej skały
zajęło strome błotno żwirowe osuwisko bezustannie wyjeżdżające z pod butów.
Bardzo nieprzyjemna część drogi, szczególnie, że w deszczu. Na szczęście przez
ostatnie dwie wycieczki, pewna niepozorna kobieta, dała mi spektakularną
prezentacje, jak wysoko może człowieka zaprowadzić ambicja i upór.
Gdy
wyskrobaliśmy się z tego żwirowego rumowiska, do rzęsistego deszczu, dołączył
jeszcze pizgający wiatr, ale to już nie miało większego znaczenia. Zawracik,
czy jak kto woli Wrota Chełbińskiego były choć na chwilę tylko nasze. W dole
widniała ciemna tafla Wyżniego Stawu Ciemnosmreczyńskiego. Tak spojrzałem, w
dół z dzikiej ciekawości i bez złych zamiarów(tamtego dnia, bo może kiedyś...),
ale wydawało mi się, że nie nie ma tam żadnej drogi na dół... Byłem bardzo
rozczarowany, bo podobno rzekomo gdzieś tam kiedyś przed wojną była dopóki nie
ustanowiono ścisłego rezerwatu. A więc dalej nie da się, trudno. Smutno mi się
zrobiło, że taka śliczna widokowa droga, od osiemdziesięciu lat zarasta
chaszczami, nietknięta ludzką stopą...
PS:
Dzisiaj nieśmiało, aczkolwiek dla pewności wpisałem w google "wrota
chałubińskiego staw ciemnosmreczyński", odpaliłem dwa pierwsze wyniki i
zacząłem radośnie rechotać ze śmiechu z nadmiaru cukru i własnej młodzieńczej
naiwności XD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz