Tak naprawdę zacząłem już z lekka
powątpiewać, że Sławkowski padnie jeszcze w tym roku. Na szczęście jakoś tak
się złożyło, że kilka dni przed delegalizacją turystyki po słowackiej stronie
Tatr wykręciłem numer do dziewczyny, z którą chodzenie po tatrach przypomina mi
trochę kopulację… Przynosi dziką frajdę, że co by się nie wydarzyło, po każdym
jednym szczytowaniu, od razu przychodzi ochota a kolejne :D Żeby nie być
gołosłownym, kiedyś w zimie po nocnym dotarciu na kopę i przejściu Czerwonych
Wierchów, jedyne na co miałem ochotę, to zawrócić i zrobić je jeszcze raz… z
innymi osobami to się nie zdarza. Tak czy siak zadzwoniłem, do niej i
usłyszałem pytanie które sprawia, że moje oczy, nie błyszczą, nie iskrzą, a
rozświetlają mrok niczym latarnia morska: „Kiedy idziemy w góry?”.
Gdy już ustaliliśmy pełny
jadłospis na piątek, opublikowałem conieco na swojej tablicy wiedząc, że tam
gdzieś głęboko w czeluściach facebooka czają się te wszystkie wariaty, których
zniecierpliwione czekany już cichutko stukają pochowane gdzieś po szafach
spragnione śnieżno-granitowo-lodowych igrzysk. Czujnością tym razem wykazał się
Bartek.
Snu jak to zwykle bywa, nie było
prawie wcale. Jakieś marne półtorej godziny z których wyrwałem się pół godziny
przed budzikiem. Szybko ogarnąłem co trzeba zebrałem krakowski oddział i
ruszyliśmy w kierunku nowego targu. Miałem naprawdę poukładane w głowie po co
tam jadę. Nie na spacer, nie w góry, ani na żadną wycieczkę… Jadę po to, żeby
stanąć na szczycie, reszta mojego życia była sprzątnięta jakby na trzeci
plan…do momentu aż o 3:45 w nowym targu zadzwonił telefon.
Są tacy ludzie, którzy potrafią
swoim plugawym zachowaniem wzbudzić najbardziej pierwotne instynkty. Sprawić,
że człowiek wybucha ze złości, następuje natychmiastowa erupcja adrenaliny a
ręka sama zaciska się w pięść. Ewidentnie tej nocy „nastał czas pogardy”, trupy
powychodziły z szaf i ktoś musiał zrobić z nimi porządek. Niestety moja droga
do Krakowa wiodła już tylko i wyłącznie przez Stary Smokowiec, co nie zmienia
faktu, że doskonale wiedziałem, że misja na Sławkowskim jest ostatnim zadaniem
jakie czeka mnie tego dnia, prawdę mówiąc nie jest nawet najważniejszym… tyle
jeśli chodzi o „poukładanie w głowie”.
Zaczęliśmy podejście o 5:15, choć
było rześko, wiedziałem, że zakładanie kurtki jest tak samo bezsensowne jak jej
ściąganie za jakieś 10 minut, więc zdecydowałem się iść w samej bluzie i prawdę
mówiąc do końca dnia, kurtkę ubierałem jedynie na postojach. Nie pytałem
facebookowych ekspertów, czy da się bez raków, bo mam kryzys zaufania i wolę
mieć co trzeba w plecaku i sam to ocenić. Byliśmy więc przygotowani na
wszystko, mieliśmy ze sobą kaski, raki, czekany, czołówki a nawet jedną
karimatę. Gdyby był środek zimy stulecia, i sytuacja lawinowa nie zmusiła by
nas do odwrotu, ta góra również została by zdobyta.
Szlak wiódł dobrze znaną leśną
ścieżynką do balkoniku, chwilę po wschodzie słońca założyliśmy tam pierwszą
bazę o charakterze wybitnie śniadaniowym oraz widokowym.
Dalej droga robi się coraz
bardziej mozolna, klucząc po Kamolach w kosówkowym labiryncie, i tak mniej
więcej aż do grani, gdzieś tam mijaliśmy miejsce pierwszej klęski i z tego co
widzę teraz, jest to lekko wklęsłe strome kamienne rumowisko. Przy odpowiednio
dobrze zmrożonym śniegu powinno tam być zimą w miarę stabilnie, przy mokrym
dziadostwie było jak było…gdy doszliśmy do grani założyliśmy obóz drugi.
Dalej szlak idzie wzdłuż
pamiętnej i średnio przyjemnej grani od strony południowej, szliśmy bardzo
wolno, miejscami pokonując jakieś przeszkody, płyty…mało jest tam ciekawych
momentów i gdyby nie te widoki, odczuwałbym tylko bul nóg i znużenie. Po
jakichś 3,5 godziny docieramy do obozu trzeciego gdzie na chwilę rozpłynąłem
się w zadumie nad poległymi w tym miejscu wojownikami bezwzględnie
przegonionymi przez nadciągający z nieba Mordor, zwany również burzowym
pandemonium. To miejsce jest wręcz idealne, żeby zawrócić. Masz za sobą 3,5
godziny drogi, z czego większość w upierdliwym terenie. Nogi już dawno zmieniły
stan skupienia na galaretę, a tak naprawdę tu po raz pierwszy widzisz jak
wygląda twój cel. Wydawało Ci się że jesteś już w miarę blisko, a tu psikus. To
nie wygląda blisko, to nie wygląda nawet na „jeszcze trochę”. To wygląda na
„chyba sobie ze mnie jaja robisz..”.
Ten obóz trwał najdłużej ze
wszystkich, może nawet pół godziny. Ale cóż, kto w nocy wstaje, ten ma czas na
obijanie… wyciągnęliśmy karimatę, zwilżyłem gardło kubkiem czegoś co podobno
jest herbatą(odpowiednik górskiej kokainy, daje szczęście, uzależnia,
zniewala). Chwile później poczułem cholernie silną wewnętrzną potrzebę
znalezienia poduszki, a skoro potrzeba matką wynalazców… okazało się, że
poduszki biegające maratony wcale nie są takie twarde i niewygodnie! Tam,
poznaliśmy parę Czechów, z którymi pogawędziliśmy, każdy w swoim języku,
doskonale się rozumiejąc. Bardzo pozytywni ludzie, gdyby nie to, że czekała na
nas pewna duża góra, pewnie przegadalibyśmy z nimi cały dzień. Tak sobie
pobiwakowaliśmy, aż poczułem w sobie siłę, nogi zaczęły znowu działać, wtedy
ochoczo pozwiedzałem okoliczne skałki (co Barek skwitował krótkim „Marcin, nie
chcę na to patrzyć”) i ruszyliśmy dalej.
Dalsza część drogi była już
całkowicie nieznana, ale wyglądała bardzo podobnie do poprzedniej. Do obozu
czwartego nic w krajobrazie się nie zmieniło, jedynie nabraliśmy jeszcze trochę
wysokości. Nie wiem co tu napisać, nuda i zmęczenie.
Ostatni odcinek był już nieco
ciekawszy, fragment drogi wiódł północną stroną grani, gdzie oczywiście było
pełno śniegu i oblodzeń. Powinniśmy założyć raki, bo teren był dość
eksponowany, ale z drugiej strony, było tego może 30 metrów . Wygrało
lenistwo, choć na powrocie funkcja „kozaczenie” ustąpiła funkcji „nie chce mi
się umierać przez głupotę” i po raz pierwszy w życiu zakładanie i ściąganie
raków zajęło mi więcej czasu niż ich użytkowanie. Na szczęście nikt się nie
ślizgnął. Potem zostało nam już tylko wejść na szczyt. Widok był naprawdę
niecodzienny. Jak by ktoś usypał stumetrowy kopiec kamieni. Szło się po tym
podobnie jak wcześniej, w każdym bądź razie niewiele gorzej…serio. Z każdym
krokiem byliśmy coraz bliżej i nagle gdzieś z tyłu głowy pojawiła się pierwsza
nieśmiała myśl, że to się może udać, że teraz chyba już nic nie może się
popierdzielić i wreszcie zdobędziemy tą górę. Wtedy zrozumiałem, że tak
naprawdę wcześniej ani trochę nie wierzyłem w sukces tego przedsięwzięcia. Nie
wiem co ja sobie myślałem, że ta góra jest nie do zdobycia? Że postawi mi na
drodze skalnego golema? Że yeti nas pożre? A może po prostu, po dwóch koszach
uwierzyłem, że jestem nie w jej typie, i za trzecim razem ze złości skręci mi
obydwie kostki.
Długo stałem pod krzyżem i
próbowałem uwierzyć, że w końcu się udało, aż w końcu to do mnie dotarło. Dzień
przed zamknięciem szlaków, półroczna wyprawa w nieco zmienionym składzie, o
godzinie 11:00 zameldowała się w końcu na szczycie. Zastaliśmy tam starą
zardzewiała łopatę, krzyż, dwie zasypane śniegiem koliby, tłumek ochoczo
wiwatujący na widok każdego nowego „zdobywcy” i jeden najbardziej
oszałamiających widoków jakie widziałem. Nie mam pojęcia dlaczego akurat ta
góra, ze wszystkich które zdeptałem sprawiła mi tyle problemów, ale to już
tylko historia. Chwilę później dotarli na szczyt Czesi, impreza na szczycie się
rozkręcała. Mieliśmy mnóstwo czasu i nigdzie nie musieliśmy się spieszyć,
mogliśmy z czystym sumieniem godzinę się po prostu „aklimatyzować”, a klimat
był do tego nad wyraz sprzyjający.
Zejście, było elementem o który
trochę się obawiałem. Zwykle zejścia męczą mnie bardziej niż wyjścia, a to
wyjście dla nóg to istny katastrofizm. Okazało się że nie jest tak, tragicznie
jak myślałem. Droga w dół szła nam znacznie szybciej niż wychodzenie, męczyła
niemiłosiernie, ale na Sławkowskim do bólu idzie się przyzwyczaić. Zrobiliśmy
kilka postoi, poopowiadaliśmy sobie parę głupich dowcipów a drogi wciąż ubywało…niestety
po pewnym czasie zaczęło pojawiać się zmęczenie. Ale nie takie, które można
przesiedzieć i przejdzie, tylko takie, że człowiek zaczyna zasypiać na stojąco
i z lekka majaczyć. W pewnym momencie stwierdziłem, że jestem już cholernie
zmęczony, ale w sumie to o dziwo mam jeszcze siłę pomarzyć, i życzyłbym sobie
takie dwie kształtne miseczki rozmiaru D na których można położyć głowę i
zasnąć w trybie natychmiastowym przyjemniej niż na najdroższym łóżku wodnym… Roześmiałem
się ze swojej głupoty, ale jednocześnie ucieszyłem się że mam jeszcze takie
pomysły, bo może nie jestem jednak tak do końca wyrąbany jak mi się wydaje.
Po czterech godzinach schodzenia,
wliczając w to godzinę rozłożoną na kilka postojów, doszliśmy do Starego
Smokowca gdzie naszprycowałem się kofeiną. Wiem, że jest to nie zdrowe i
niszczy organizm, ale 150 km samo się nie przejedzie, a po takiej wyrypie bez
tego trudno o dobrą koncentrację. Zadanie zostało wykonane, całość zajęła nam
jakieś 11 godzin i udało nam się dojść jak planowaliśmy, jeszcze za dnia o
16:15.
Tylko zastanawiam się po cichutku
gdzie na sławkowskim może być jakiś staw, czy jeziorko. Widział ktoś coś? Bo
jestem prawie pewny, że mieszka tam jakaś złota rybka, podsłuchuje majaczących
turystów i nawet najbardziej perwersyjne życzenia, traktuje jak mawiał pewien
osioł „serio, serio!!”
PS. Jak by ktoś miał w planach
wybrać się tam za kilka miesięcy w celach narciarskich lub turystycznych i ma
ochotę na dodatkowe towarzystwo lub po cichutku da mi znać kiedy ten szlak
będzie przetarty, będę bardzo uradowanym człowiekiem.