Początek historii tutaj
Po całym dniu pracy i nocy dreptania przez
góry można przyjąć, że liczenie owiec jest jedynym zajęciem jakie przychodzi
człowiekowi do głowy. Można ewentualnie iść do schroniska na piwo, albo podjąć
wyzwanie, zejść na sam dół, i spróbować dojechać do domu nie zasypiając za
kółkiem. My oczywiście skorzystaliśmy z czwartej opcji, której naprawdę nie życzę
nawet wrogom.
Wschód
słońca zawsze daje nową nadzieje, pobudza do działania, dodaje energii i jest
wizualnym dziełem sztuki. Dzięki niemu na chwilkę zapomnieliśmy o torturującym
nas zmęczeniu, porobiliśmy trochę zdjęć, z Zawratu wynurzył się Albert, który
na wstępie zapowiedział, że jest wyrypany po nocnym łojeniu najsłynniejszej
przełęczy w Polsce, ale gdzieś w jego oczach widać było, ten charakterystyczny
błysk szaleńca, który idzie dalej, nawet gdy wszyscy już dawno padli na ryj.
Droga na Kozią była bardzo przyjemna, to chyba mój ulubiony fragment Orlej…
przynajmniej wśród tych jakie znałem. Bo jeszcze nigdy z różnych względów nie
udało mi się przejść całości. Zawsze albo lód, albo deszcz, albo noc… coś było
tym pretekstem do schodzenia, ale wtedy byłem pewny, że to są już bardzo
poważne argumenty. Tak naprawdę nie wiele pamiętam z tego fragmentu, po prostu
szedłem i cieszyłem się z powietrza pod sobą. Chyba miałem jeszcze siłę, choć
może to był tylko skutek pompowanej adrenaliny. Tak czy siak było dobrze, wrun
jak marzenie, drabinka lekko chwiejąca się jak postacie wychodzące z
Zakopiańskich klubów zaledwie kilka godzin temu. Pamiętam, że zaczęło mnie
boleć lewe kolano, i nauczyłem się wychodzić i schodzić bardziej lewym. W końcu
dość już zmęczony styrmaniem się na kolejny, a potem kolejny przedwierzchołek
dotarliśmy na kozi wierch.
Słońce operowało
już niemiłosiernie, co potęgowało tylko poziom niewyspania. Zatrzymaliśmy się
na chwilę próbując porobić jakieś zdjęcia, czy uzupełnić płyny/kalorie. Ale to
był ten moment w naszej wycieczce w którym po 15 minutach odpoczynku czuliśmy
się 10 razy bardziej nieżywi niż podczas marszu. Organizm zaczynał zasypiać na
siedząco i lepiej było go do tego nie prowokować. Trochę mimo wszystko tam
posiedzieliśmy, głównie z obawy o kolano…ale sam nie wiem czy to był znowu
bardziej argument czy wymówka. Potem nad Gąsienicową i Zawratem zaczął krążyć
helikopter, zły to był znak, nie mniej jednak nie podejrzewaliśmy, że aż tak
bardzo zły(wypadek śmiertelny). W końcu ruszyliśmy dalej.
Żleb
Kulczyńskiego, moje „ukochane” miejsce w tatrach, zawsze mnie czymś zaskakuje.
Byłem tam dwa razy i raz spływał nim potok, drugi raz zamienił się w lodową
zjeżdżalnie. Gdy tam dotarliśmy poznałem trzecią stronę jego figlarnej natury.
Był tak sypki, że co trzecia skała, której się chwytałem zostawała mi w rękach,
nie mrowiąc o tych które wyjeżdżały mi z pod buta. Ogólnie jako jedna z
nielicznych osób miałem kask na głowie, więc starałem się jak mogłem nie pisać
nikomu nekrologu, ale teraz napiszę, jasno i wyraźnie: Ludzie, noście kurwa
kaski! Bo to też nie jest tak, że jak bym zrzucił komuś kamień na głowę to
miałbym wyrzuty sumienia. To nie Krupówki, tylko Orla Perć, ma fragmenty
bardziej lub mniej sypki i kruche. Co więcej jest szlakiem bardzo uczęszczanym
i sam dostałem kilka razy kamieniem tego dnia także w głowę co widać na moim
kasku. Więc zakładam, że osoby idące bez kasku, albo się z tym liczą i biorą
kamień na klatę, albo są idiotami. Koniec dygresji.
W tym żlebie
troszkę mi zeszło, głównie na szukaniu czegokolwiek stabilnego, z czym się nie
spierdzielę na dół, i w sumie nawet się udawało, niestety w tym samym momencie
czas płynął nieubłagalnie. Kominek na pierwszy granat poszedł jeszcze dość
gładko, ale z każdym kolejnym kwadransem opad formy był już zauważalny. Zatrzymaliśmy
się na mecie Granatowych zawodów, gdzie próbowałem jakoś odżyć. Jedzenie,
picie, papierosy… nic już nie pomagało.
Z jednej strony czułem taką
satysfakcję, że na horyzoncie widać koniec Orlej, z drugiej strony dystans jaki
mięliśmy jeszcze do pokonania był dla mnie absolutnie nie do zaakceptowania.
Było już koło południa, a za mną 31 godzin na nogach, z czego 13,5 godziny na
szlaku. Tu już zaczęła buntować się psychika, żebrała o sen jak napalona
nimfomanka o kolejny orgazm. Po czym nagle ruszyliśmy i wszystko ucichło,
zobojętniało, chyba nie miałem już siły myśleć. Powoli przechodziłem kolejne
łańcuchy a jedyną myślą oraz filozofią jaką potrafiłem stworzyć było, „zrób
jeszcze kilka kroków i niech tego cholerstwa ubywa”. Ubywało, ale bardzo
powoli. Łańcuchy nie miały końca, a za nimi były kolejne. Ilość ludzi na szlaku
była już dość znaczna, co dodatkowo utrudniało poruszanie się, a słońce nie
odpuszczało ani na chwilę. Tak z ciekawości chyba muszę się tam kiedyś przejść,
bo ten szlak może być naprawdę piękny i ciekawy, jeśli idąc nim nie zasypia się
na stojąco. Co jakiś czas widać było kolejne turniczki, a gdy się je przeszło
lub trawersowało pojawiały się następne. Wracając do kolana, oszczędzając to
prawe, zaczęło mnie również boleć lewe, ale postanowiłem dalej pozostać przy
eksploatowaniu głównie jednego. Po półtorej godziny mięliśmy już z Albertem
naprawdę poważne przekonanie, że już zbliżamy się do Krzyżnego. W praktyce
okazało się, że to mniej więcej połowa drogi. Brzmiało to dla mnie jak jakiś
koszmarny dowcip, ale w sumie miała być wyrypa, to jest. I to jaka. Dalszej
części drogi do Krzyżnego w sumie nie pamiętam. Pamiętam, że zrobiliśmy kilka
postojów żeby puścić dymka, chyba na pobudzenie, czy jakoś tak. Ogólnie to
trudno było myśleć racjonalnie, a może nawet w ogóle myśleć.
Krzyżne zapamiętałem
jako taką łączkę idealną do spania. Nie zwracałem uwagi na góry czy tłumy
ludzi… powoli zaczynałem zamiast trawy widzieć już tylko zielone leżaki. Nawet
kamienie wydawały się jakieś podejrzanie miękkie i wygodne. Usiadłem na chwilę,
i starałem się nie zamykać oczu. To niesamowite jak wielkie wyzwania
sprowadzają się czasem do małych z pozoru prostych rzeczy. Po chwili walki ze
snem, ruszyliśmy piargiem w dół i znowu odcięcie, zobojętnianie marsz w dół w
kolejną niekończącą się historie. Zawsze próbowałem zilustrować jakoś sobie
definicje nieskończoności, patrzyłem w gwiazdy, szukałem absolutu, tymczasem
zrozumienie czym jest nieskończoność przyszło do mnie właśnie na powrozie z
Krzyżnego do murowańca. To było niesamowite, w połowie drogi włączył mi się
tryb zombie. Krocząc przez nieskończoną dolinę mięciutkich pluszowych materacy
w kształcie piargów robiąc kilkadziesiąt kroków do przodu miałem wrażenie, że
się cofam. Nie wiem na czym polega ten fenomen. Tak czy siak co kilka minut
miałem głęboką potrzebę zatrzymania się oparcia na kijkach i wzięcia kilka
głębszych… oddechów. Pierwszy raz w życiu jakiś chłopak przechodząc obok mnie
zatrzymał się i zapytał czy wszystko w porządku. Wtedy zrozumiałem, że mój
wygląd nie może zbytnio odbiegać od samopoczucia. No i tak w rytmie, 100 metrów , 10 głębszych
oddechów doczłapałem jakoś do Murowańca, nie wiem ile to trwało, dla mnie kilka
wieczności. Po dotarciu do schroniska odkręciłem kran i zalałem pałę lodowatą
wodą i pomogło.
Na jakieś
piętnaście minut.
Nie obijając się
zanadto kontynuowaliśmy nasz spacer na rzęsach w stronę zakopanego. Gdy
doszliśmy do przełęczy miedzy kopami, zaczęły się małe negocjacje którędy
idziemy, gdzie oczywiście padło na Jaworzynkę. Potem padły jakieś dziwne
postulaty, że mamy już nie robić przerw i dojść w godzinę na dół. Co za
potwornie rudy pomysł. W sumie to tego jeszcze nie pisałem, ale moje stopy
przypominały już w tym momencie coś na kształt bombolady i od kilku godzin
każdy kolejny krok był cholernie bolesny. Tak wiec troszkę się wkurwiłem, i
zaakceptowałem wyzwanie, dodając do tego, warunek „ale Ty idziesz za mną i nie
odstępujesz mnie na krok”. W ramach manifestacji złości która mnie dopadła, podkręciłem
troszkę tempo, wyprzedziłem wszystkich ludków jacy się po drodze napatoczyli i
43 minuty później siedzieliśmy już w Kuźnicach na ławce czekając na Alberta.
Nie wiem skąd wziąłem jeszcze siłę na takie dokręcenie śruby. Wydaje mi się, że
to efekt czystej złośliwości, w odpowiedzi na rudą prowokację.
Podsumowując
wycieczkę, pragnę zaznaczyć, że pomysł jest raczej głupi i generalnie nie
polecam go nikomu.
38 godzin bez snu
20,5 godziny na
szlaku
Ale ogólnie fajna
impreza. Orlą Perć i tą wariację na jej temat uznaję za zaliczoną. Czy można ją
jeszcze bardziej utrudnić? Pewnie można… Ostatnio czytałem o wariacji Orla+Rysy
w jeden dzień, można by też spróbować ją zrobić od Ciemniaka, albo w dwie
strony… Można wszystko, ale po co!
Zamiast tworzyć
kolejne kombinacje chodzenia po kilkunastu pagórkach w jeden dzień, można
przecież znaleźć jedną naprawdę dużą górę i na nią wejść. Co prawda najbliższa
taka góra leży jakieś 900km stąd, ale czy to jest powód, pretekst, czy
argument?
A po co była ta
cała wyrypa? Chciałem sprawdzić gdzie leży dzisiaj moja granica wytrzymałości i
jak zachowuję się mój organizm w warunkach skrajnych. Ta wycieczka pokazała mi
kilka rzeczy, dzięki niej lepiej poznałem siebie, a właśnie tej wiedzy
potrzebowałem przed kolejnym wyjazdem który właśnie planuje. Jeszcze nie wiem
gdzie dokładnie, ale ostatnio chodził za mną pomysł na: włoskie naleśniki z
podwójną Marmoladą.
A o co na temat tej wyprawy sądzą moje buty.
One też są zdanie, że jest to koniec pewnej epoki. Dla nich chyba ostatniej.
Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:)
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca