wtorek, 28 kwietnia 2015

PORAŻKA CZY NIE?? Historia pewnego wycofu...



Przekraczając własne granice, dowiadujemy się kim jesteśmy, co jest dla nas naprawdę ważne oraz jakimi wartościami kierujemy się podejmując najtrudniejsze decyzje. Tego dnia odebrałem jedną z najwspanialszych lekcji i poznałem odpowiedzi na pytania których wcześniej nawet nie potrafiłbym sformułować.



Pomysł narodził się nieoczekiwanie, trochę  jak „grom z jasnego nieba”, albo będąc bardziej precyzyjny „z rudej blogosfery” Ale nie z jakiejś dzikiej, gwiazdorzącej, wrednej, atakującej z zaskoczenia i wysysającej soki życiowe. Wręcz przeciwnie, z takiej górskiej, przyjaźnie nastawionej, inteligentnej, nie nachalnej i na domiar złego dowcipnej i cholernie dobrze się czytającej. Na widok pojawiającej się na horyzoncie przygody nie zastanawiałem się zbytnio czy jechać, tylko zwyczajnie „kiedy?”.



Przeciwnika wybraliśmy sobie od razu. Był wysoki, masywny długi i cholernie samotny. Prowadziła na niego jedna oficjalna droga na dodatek bez śladu obecności człowieka od co najmniej tygodnia (co nie ukrywam, było dla mnie zaskoczeniem). Ekipa też była jedyna w swoim rodzaju,  bo zaprosiłem na wyprawę jeszcze jedną rudą koleżankę, więc ogólnie rzecz biorąc weekend był bardzo kolorowy:) Ale gdzieś trzeba znaleźć jakiś punkt zaczepienia tej historii od którego zacznę ją opowiadać…





Była sobota, był wieczór i było ich dwóch, stali spokojnie przed schroniskiem w roztoce popijając ochoczo wiśniówkę gdy nagle z lasu wyłoniła się postać rudej dziewczyny. Chyba byli zdziwieni, to nie oni na nią czekali, ale i tak wywiązała się konwersacja. Byłem trochę zaniepokojony, bo powinna była już dotrzeć, więc zadzwoniłem żeby dowiedzieć się co się stało. Wyszliśmy przed schronisko i tam poznałem tę wesołą dwójkę. Dalej wieczór przebiegał bardzo „schroniskowo”. Piwo, wiśniówka, malinówka, przelewały się w rytm ciekawych niezwykłych historii. My mięliśmy w planach naszą wielką górę, oni jeszcze 200m większą, czyli największą, również z krzyżem. My mięliśmy mapę, oni przewodnika zatem generalnie szanse były wyrównane, tylko godzina zaczynała robić się późna więc porozchodziliśmy się po pokojach i spróbowaliśmy się wyspać.



Ranek był mało przyjemny i zaczął się bardzo wcześnie. W sumie to niewiele pamiętam, smak wołowiny z puszki, szukanie raków po suszarni, tak naprawdę porządnie obudziłem się wyjeżdżając z palenicy gdy z ciekawości nacisnąłem hamulec i zauważyłem że droga hamowania po dziewiczej zaśnieżonej drodze jest tylko trochę krótsza od trasy którą mamy przejechać.




Dojechaliśmy do małego miasteczka, położonego u podnóża wielkiej góry. Nigdy tu nie byłem, nawet nie sądziłem że będę i byłem nieziemsko szczęśliwy że jestem, wszystko było tak przyjemnie obce a widok był imponujący, napawał optymizmem i wiarą w sukces wyprawy. Jak sobie pomyślę że w ciągu ostatnich 12 miesięcy przedeptałem drogę do Murowańca kilkadziesiąt razy, a parę km dalej są takie cuda to nóż mi się kieszeni otwiera. Było koło 7:00 gdy ruszyliśmy wzdłuż torów jakiejś chyba-kolejki. Pogoda była prawie jak marzenie, dlaczego? Przecież z doniesień portalowych miała być śnieżna masakra, tymczasem było lekkie zachmurzenie, przyjemny wiaterek, całkiem dobra widoczność, słońce nie dawało popalić. Było idealnie. Pomimo zachwycania się, nowym otoczeniem, fotografowania i spokojnego tempa muszę przyznać, że start mięliśmy bardzo dobry. Potem niestety szlak skręcił w las i zaczęły się pierwsze schody. 





Śnieg-niespodzianka, za każdym razem gdy robisz krok istnieje prawdopodobieństwo, że wpadniesz w niego nogą „po jaja”. (w związku z tym, że określenie po jaja wzbudziło w koleżance dużo sprzecznych emocji, oficjalnie oświadczam, że lądowaliśmy w białym dziadostwie po krocze, solidarnie i bez względu na konstrukcję naszych wspaniałych układów rozrodczych:D ). A lądowaliśmy w śniegu naprawdę często, zawsze z zaskoczenia, przyjmując uderzenie waz na jedno raz na drugie kolano. Muszę stwierdzić, że było to mało przyjemne i bardzo kontuzjogenne, ale nikt nie mówił że zawsze musi być łatwo, o zwalonym drzewie w poprzek szlaku też nikt nie mówił, z resztą o czym tu gadać…





Biorąc pod uwagę warunki, w zadziwiająco dobrym czasie doszliśmy do metalowego tarasu z którego rozciągał się nieziemski widok na góry, tym razem skrzętnie zakamuflowane pod warstwą chmur. W tym miejscu skończył się nasz spacerek po lesie i zaczęła kosówkowa przygoda. Dalej rozciągała się przed nami ziemia niczyja, teren nie skażony obecnością człowieka od wielu dni. Jedyny dowód na to że pod tym śniegiem jest jakiś szlak, stanowiła cienka, niebieska przerywana linia na mojej mapie, tymczasem w rzeczywistości malował się przed nami zwarty labirynt kosówkowych korytarzy.



Trzeba w niego wejść, trzeba przez niego przejść, i to było oczywiste, nie ma innej drogi. Problem polegał na tym, że nie do końca wiadomo gdzie powinniśmy z niego wyjść. Korzystając z dobrej widoczności postanowiliśmy kierować się w stronę pierwszej kopułki szczytowej. Droga przez kosówkę okazała się jeszcze bardziej upierdliwa i zapadająca się, niż przez las, co nie ukrywam, zjadło nam trochę czasu.





Gdy wyszliśmy z tej kosówki zaczęła się zabawa zupełnie innej kategorii. Mięliśmy do pokonania dość spore pole pokryte głazami o zróżnicowanych rozmiarach i kształtach a to wszystko przykryte było niestabilnym śniegiem. Miejscami w śniegu były dziury i można było podziwiać sporej wielkości szczeliny między skałami i zobaczyć po czym tak naprawdę chodzimy. Choć chodzimy to jest bardzo odważne stwierdzenie, bo w takim terenie więcej było sondowania niż chodzenia. Z każdym krokiem trzeba się kijkiem grzecznie zapytać czy w miejscu gdzie chcesz postawić nogę jest głaz czy szczelina, jak głaz to jak duży, czy stabilny, pod jakim kątem nachylony…to dopiero czasochłonna zabawa. Co się tam nadziubałem kijkiem to moje. W każdym razie szliśmy bardzo powoli, a ziejące w koło szczeliny nie napawały optymizmem. Tutaj też zapaliła się pierwsza czerwona lampka, ponieważ nikt już chyba nie miał wątpliwości że szlak może być poprowadzony każdą inną drogą, ale na pewno nie tą. Potem dodatkowo zrobiło się jeszcze bardziej szczeliniaście i stromo, co prawdopodobnie skłoniło mnie do wyrażenia jakichś wątpliwości, na które w odpowiedzi usłyszałem „walcz! wojowniku Kościelca” :D





Ta walka trochę jeszcze potrwała, powspinaliśmy się troszkę po kamólcach, z każdą chwilą byliśmy coraz wyżej a pierwsza kopułka stawała się przyjemnie coraz bliższa. Po jakimś czasie z radością weszliśmy w zarąbane śniegiem „po kokardy” strome śnieżne pole/żleb z naciskiem na to drugie, gdzie w końcu można było się normalnie poruszać. Niestety nic bardziej mylnego, wyszliśmy może 20-30 metrów w górę prawym skrajem, gdy zapadłem się po raz drugi w białe dziadostwo „po jaja” w mgnieniu oka wszystkie żarty się skończyły i zacząłem po prędce analizować co my właściwie wyczyniamy.





Jest godzina 11:00 znajdujemy się w żlebie/płycie nachylonej pod kątem 40 stopni tak lekko, jest drugi stopień zagrożenia lawinowego z naciskiem, że jest na plusie więc zagrożenie wciąż rośnie. W komunikacie jest takie słoneczko które pokazuje że szczególnie niebezpieczna jest wystawa południowa i wschodnia a dokładnie tam się znajdujemy. Jesteśmy już na wysokości prawie 1800m, a śnieg pod spodem nie jest w stanie miejscami utrzymać ciężaru szczuplutkiej dziewczyny, jest mokry, jest ciężki, jest lawiniasty jest go sporo i wciąż się topi.



Teraz gdybanie.



Gdyby udało nam się pomimo wszystko wbić na grań na wysokości pierwszej kopółki(brakło nam niecałe 100m), od szczytu dzieliło nas jeszcze jakieś 3 godziny przejścia granią prawdopodobnie udekorowaną także topiącymi się, mokrymi i ciężkimi nawisami śnieżnymi. Przecieranie szlaku na takiej grani, na której żadne z nas nigdy nie było, to byłaby chyba większa głupota niż przejazd rysą na jabuszku:) No i oczywiście warto wziąć po uwagę powrót, a po całym dniu nasz kochany żlebik/płytka pod pierwszą kopułką byłby jeszcze bardziej mokry i „odjazdowy”.



Pozbierałem te wszystkie myśli do kupy, a trwało to jakieś 30 sekund, zapaliły się wszystkie czerwone lampki, zaczęły mrugać jak choinka w Boże Narodzenie i zdałem sobie sprawę, że padł na mnie przykry obowiązek zawrócenia naszej wyprawy o 180 stopni.





Nie wiem co przeważyło, czy wyraz twarzy „żarty się skończyły”, czy argumenty merytoryczne, ale nie było ani sprzeciwów, ani kontrargumentów. Miała miejsce jedna nienachalna propozycja, „podejdźmy jeszcze kawałek”, zrobiłem kilka kroków i znowu się zapadłem. Można było odnieść wrażenie że myśleliśmy o tym samym a cała sprawa rozbijała się o to kto pierwszy wypowie to na głos.



Droga w dół była tylko potwierdzeniem słuszności tej decyzji, bo z kwadrans na kwadrans chodziło się coraz trudniej. Pomimo tego że śnieg był już wstępnie wydeptany zapadaliśmy się jeszcze bardziej. W pewnym momencie znudzony ciągłym wykopywaniem się, zacząłem ochoczo raczkować na wstecznym, aby sprawdzić czy rozłożenie masy na większej powierzchni coś pomoże i muszę przyznać, że ta technika sprawdzała się znakomicie, w dodatku „alpinizm raczkujący” rozbawiał mnie do reszty. Ogólnie dzięki raczkowaniu trzeba przyznać, że droga na dół poszła całkiem sprawnie i bez większych niespodzianek…



Porażka czy nie porażka..



Krzysztof Wielicki wielokrotnie powtarzał że nie ma porażek, są tylko nowe doświadczenia… Musze przyznać że gdy usłyszałem te słowa po raz kolejny po tej wyprawie, wreszcie zrozumiałem o co ma na myśli. A może warto pójść o krok dalej i uznać, że każda słuszna decyzja podjęta na gorąco w trudnych warunkach jest małym sukcesem? Jedno jest pewne, w górach jesteś żywy dotąd dopóki myślisz i podejmujesz decyzje…nie ważne czy jesteś na szlaku, czy poza nim, czy jest dwójka czy jedynka, czy popadasz w paranoje pod zmrożonym na beton żlebem świnickim… wątpliwości przychodzą w różnych momentach i nie wszystkie są racjonalne, warto je przemyśleć i nie należy ich lekceważyć.



To była cholernie dobra decyzja.



Jeszcze jadąc w cieplutkim samochodzie w stronę Krakowa dowiedzieliśmy się że tego samego dnia Rysy wyjechały ludziom spod buta, na szczęście tym razem bez ofiar. Ten stok powinien być bardziej zmrożony ze względu na północną wystawę, a jednak coś tam poszło nie tak tego dnia.



Do tego warto zadać sobie pytanie, czy warto za wszelką cenę, w trudnych niestabilnych warunkach walczyć o gówniany szczyt na który za dwa miesiące będzie można wyjść w sandałkach i krótkich spodenkach??



Moim zdaniem nie warto.



Pamiętasz dwójkę chłopaków od których zacząłem snuć tę opowieść? Dlaczego akurat od nich? Co oni wnoszą do tej historii? Ich przewodnik tego samego dnia również stwierdził że warunki są niebezpieczne i odmówił im wyjścia na Gerlach!!



Mam teraz wrażenie że góry taki odwieczny sprawdzian wielokrotnego wyboru. Niestety od tego jakie odpowiedzi zaznaczysz zależy długość Twojego życia, a czasem nie tylko twojego ale i dwóch rudych kobiet:)

Wie ktoś co to była za górka?









 
Podobał się artykuł? Zapraszamy na Funpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz